Przeczytaj

 Magda Umer: Jeśli joga, to na zawsze

Sławomir Bubicz: Głęboki relaks usuwa stres

Sławomir Bubicz: Asany wprowadzają mnie w stan wyciszenia i stabilności emocjonalnej

Prekursorzy jogi w Polsce - Sławek Bubicz

Joga, książki, wydawnictwo – rozmowa ze Sławomirem Bubiczem

Jacek Santorski: Odkąd uprawiam jogę, jestem w lepszej formie pod każdym względem.

Tadeusz Szkopiarek: Joga dokonała przełomu w moim życiu.

Świat stanął na głowie.

 

Magda Umer: Jeśli joga, to na zawsze 

- Co spowodowało, że zainteresowała się Pani jogą?
- Od dzieciństwa interesowałam się sportem. Uprawiałam gimnastykę przyrządową , grałam w siatkówkę, badmintona , lubiłam ruch i wysiłek fizyczny. Jednak w dorosłym życiu, zajęta pracą artystyczną, zaniedbałam ćwiczenia fizyczne, po prostu brakowało mi na nie czasu. Ale gdy przeżywałam trudny okres - trudny i psychicznie i fizycznie - Jacek Santorski poradził mi, bym spróbowała jogi. Początkowo byłam bardzo sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, to znaczy nie bardzo wierzyłam, że joga może mi pomoc, ale już pierwszy kontakt z asanami sprawił, że stałam się jej gorliwą adeptką. Moim pierwszym i jedynym nauczycielem jest Sławek Bubicz.

- Co Pani o nim sądzi?
- Jest jednocześnie surowy i kochany. Ma bardzo trudny charakter ale zna się na ludzkiej psychice i na jej możliwościach. Mam do niego zaufanie; jeśli mówi, że mogę coś zrobić lepiej, dokładniej, to robię to, chociaż wcześniej wydawało mi się, że osiągnęłam już granicę możliwości. Na początku asany bardziej męczyły mnie niż cieszyły , ale nagle, nie wiadomo kiedy, uprawianie jogi zaczęło mi pomagać. I fizycznie, i psychicznie.

- Była Pani także uczestniczką Wędrówek po Indiach, które organizował Sławek Bubicz. Jak Pani je ocenia?
- Powiem jedno: gdyby nie stanowczy zakaz lekarza, związany z moimi kłopotami zdrowotnymi, pojechałabym natychmiast na kolejną wędrówkę. Powrót do Indii jest moim marzeniem i mam nadzieję że jeszcze kiedyś uda mi się zobaczyć plażę w Varkalam...

- Czy w chwili obecnej uprawia Pani jogę?
- Przestałam regularnie ćwiczyć gdy wyprowadziłam się z Warszawy i dojazd do Akademii zaczął zajmować mi zbyt wiele czasu, a właściwie, ze względu na korki, uniemożliwiał dotarcie na czas. No a spóźnienie, nawet niewielkie, powodowało, że nie byłam wpuszczana na salę. Po kilku takich sytuacjach poddałam się. Zaczęłam ćwiczyć w domu. Ale brakowało mi dyscypliny, nie mogłam się zmobilizować do regularnych ćwiczeń... Jednak, mimo przerwy w praktyce, joga ze mną pozostała. Bo przecież to nie tylko ćwiczenia. To stosunek do życia, upływu czasu, zmiana hierarchii wartości i ważności spraw... to są zmiany nieodwracalne, na szczęście. Czyli jeśli joga, to na zawsze.

Magda Umer - ukochana przez publiczność piosenkarka, wykonawczyni poezji śpiewanej, dziennikarka, polonistka, reżyser, scenarzystka, aktorka i autorka recitali. 

Z Magdą Umer rozmawiała Teresa Kołakowska 

 

 

Sławomir Bubicz: Głęboki relaks usuwa stres 

Współczesny świat zapewnia mieszkańcom krajów rozwiniętych - do których należymy i my - materialne podstawy egzystencji w stopniu niespotykanym w historii. Ludzie żyją w lepszych niż kiedykolwiek warunkach. Mimo niewątpliwych sukcesów cywilizacyjnych nie można jednoznacznie powiedzieć, że jakość życia poprawiła się. Cena, jaką za to wszystko płacimy, jest ogromna. Cierpimy z powodu stresu, depresji i chorób cywilizacyjnych. Zapomnieliśmy, co to zdrowy sen: potrzebujemy pigułek aby zasnąć i innych pigułek aby się obudzić. Żeby uciec od chronicznego napięcia potrzebujemy różnego rodzaju używek, od których się szybko uzależniamy. Dają nam tylko chwilową i pozorną ulgę. Przyczyna stresu nie zostaje usunięta. 

Indie są jedynym krajem, w którym miliony ludzi na przestrzeni tysięcy lat poświęcały całą swoją energię, aby zbadać, czy istnieje możliwość, by człowiek żył pełnią życia, a jednocześnie nie ulegał stresowi. Jogini i mędrcy indyjscy na drodze eksperymentów wypracowali metody unikania stresów i ich skutków. Stwierdzili oni, że dla zachowania zdrowia człowiek powinien co pewien czas przestawać działać w świecie zewnętrznym i zajrzeć do swojego wnętrza. Wszyscy wiemy, że nawet po dniu wypełnionym najbardziej radosnymi i przyjemnymi przeżyciami człowiek pragnie snu. Dowodzi to faktu, że źródło wszelkiej siły i energii znajduje się wewnątrz. Aktywność zewnętrzna jedynie zużywa tę energię. Niestety, sen współczesnego człowieka nie wystarcza, jest płytki i zaburzony. Metoda głębokiego relaksu jest bardzo skutecznym sposobem świadomego docierania do wewnętrznego źródła mocy w nas samych. Tego samego, do którego nie mamy już pełnego dostępu w czasie snu. Jest to czerpanie nowej energii ze źródła mocy, w przeciwieństwie do stosowania używek i środków pobudzających, które tylko przyspieszają wydatkowanie energii, wcale jej nie odnawiając (np. wypicie filiżanki kawy w chwili zmęczenia działa na nasz organizm jak uderzenie batem konia, który jest u kresu sił). 

Współczesna fizjologia wyróżnia trzy stany świadomości: czuwanie, śnienie i sen głęboki. Joga i wschodnie systemy duchowości mówią o czwartym stanie. Głęboki jogiczny relaks jest stanem, w którym ciało i umysł są spokojne i wypoczęte, jak podczas głębokiego snu (bez marzeń sennych), a świadomość jest zachowana jak podczas czuwania. Warunkiem medytacji i relaksu (który stanowi też rodzaj medytacji) jest skierowanie uwagi na to, co dzieje się aktualnie w polu świadomości i zaprzestanie ulegania naturalnej tendencji umysłu do zmieniania rzeczywistości. Zdaniem wschodnich badaczy wewnętrznej rzeczywistości przyczyną napięcia jest ciągły ruch myśli od tego co jest, do tego, co chcielibyśmy, aby było. Tym samym szczęście - cel wszelkich ludzkich działań - odsuwa się zawsze w przyszłość, czyli nie przychodzi nigdy. Relaks, który proponuję na swoich zajęciach, jest metodą odkrywania wewnętrznego spokoju i szczęścia. Jest on źródłem regeneracji fizycznej i psychicznej. 

Relaks wykonywany jest w pozycji leżącej, w bezruchu; jednak nie każde leżenie jest relaksem. Jest to trudny proces wymagający precyzji i szczególnej uważności. Leżące ciało, pomimo pozornego bezruchu, może być bardzo spięte, umysł niespokojny, a mięśnie nieświadomie utrzymywane w gotowości do ruchu. Jest to rezultat chronicznego stresu, a droga do pozbycia się go to świadoma praca nad rozluźnieniem mięśni, nerwów, naczyń krwionośnych, organów zmysłów, skóry i pozostałych części ciała. Aby się rozluźnić, trzeba poczuć, które miejsca są napięte. Osoba prowadząca relaks kieruje uwagę uczestników do wszystkich po kolei zakątków ciała. W ten sposób poznawana jest rzeczywistość, stan faktyczny, a nie to, czego chciałby umysł. Doskonalona jest umiejętność uważnej samoobserwacji, która odkrywa nam coraz pełniejszą wiedzę o nas samych. Ważnym elementem metody głębokiego relaksu jest świadomość oddechu - a szczególnie wydechu - i wykorzystanie go do usuwania napięć z ciała fizycznego i opróżniania umysłu z zakłócających go myśli i emocji. Według nauki jogi wydech służy nie tylko oczyszczaniu ciała z zużytego powietrza i produktów przemiany materii, ale może też być wielką pomocą w docieraniu do wewnętrznego źródła energii. 

Wykonując tę starą, niezawodną praktykę, wkraczamy na drogę wiodącą do odzyskania pełni zdrowia. Efekty pojawiają się na różnych płaszczyznach, gdyż, jak mówi joga, człowiek jest organiczną całością składającą się z ciała, zmysłów, pamięci, emocji, intelektu, intuicji i duszy. Oczyszczając z napięć środowisko wewnętrzne - nasz mikrokosmos - stajemy się zdolni do harmonijnej relacji ze środowiskiem zewnętrznym - makrokosmosem. Mimo iż metoda głębokiego relaksu powstała tysiące lat temu, nie straciła nic ze swej aktualności. Wręcz przeciwnie: jest ona teraz potrzebna nam bardziej niż kiedykolwiek. 

 

 

Sławomir Bubicz: Asany wprowadzają mnie w stan wyciszenia i stabilności emocjonalnej 

- Czy zechciałby Pan opowiedzieć czytelnikom tej strony o tym, co wywarło szczególny wpływ na Pański rozwój, zainspirowało Pana i skierowało zainteresowania w stronę jogi, której poświęcił Pan tak wiele? Może zaczniemy od dzieciństwa... 

- Na moim dzieciństwie niezwykle silne piętno odcisnęła babcia Maryla. A była to osoba naprawdę wyjątkowa. Przed I wojną światową studiowała w Krakowie i tam została członkinią ruchu Eleusis. Do końca życia wyznawała zasady tam propagowane. To one w decydującym stopniu ukształtowały Jej niezłomny charakter. Już w młodości, która przypadła na początek XX wieku czytywała Tagorego i znała filozofię indyjską, którą była zafascynowana bez reszty. Podziw dla kultury Orientu łączyła z ogromną religijnością i patriotyzmem; w czasie okupacji prowadziła tajne nauczanie. Była także jedyną w mojej rodzinie osobą , która rozumiała i od początku popierała moje wyjazdy do Indii, czasem wbrew postawie innych.

Głęboko zapadła także w moją pamięć jedną z rozmów z moim ojcem. Miałem wtedy 12 lub 13 lat. Siedzieliśmy obaj wieczorem pod rozgwieżdżonym niebem na progu domu na wsi. Zwrócił moją uwagę na niebo i bezmiar kosmosu będący natchnieniem dla największych kompozytorów i poetów. Gdy mówił o muzyce Beethovena przekraczającej swoim wyrazem ograniczoność świata, rozpaliła się we mnie chęć pojęcia, poznania tego, co nieskończone. Czułem wibracje umysłu ojca, który starał się zaszczepić we mnie umiłowanie wszystkiego, co wzbija się ponad przyziemność i potoczność życia. Głęboko przeniknęły we mnie i zostały tam do dziś. 

- A szkoła? Może znalazł Pan tam jakieś inspirujące lektury, kierunki poszukiwań... 

- Przemawiał do mnie duch poezji romantycznej omawianej na lekcjach języka polskiego. Zdecydowanie najbardziej lubiłem utwory Słowackiego. W domu były jego "Dzieła zebrane". Przeczytałem wszystko. Pociągał mnie klimat tej poezji, jej metaforyka, nastrój, w którym zresztą wówczas sam pozostawałem. Później poznałem biografię Słowackiego i dowiedziałem się, że był bardzo uduchowiony. Zainteresował mnie wątek Towiańskiego, a w "Genezis z ducha" - wpływ myśli Wschodu. Oprócz romantyków bardzo silnie przemawiały do mnie dzieła egzystencjalistów. Zainspirowany "Dżumą" Alberta Camusa poszedłem o krok dalej i przeczytałem jego eseje, "Człowieka zbuntowanego". Głęboko poczułem - jako własną - sytuację człowieka współczesnego, zrozumiałem, że niewystarczające są powszechnie znane ideologie i style życia, czułem brak satysfakcji ze świata jaki postrzegałem, wyrażony przez Micka Jaggera w słynnej piosence Rolling Stonesów. 

- ... i nadszedł czas lektur wybieranych już samodzielnie? 

- Tak. Między 17 a 20 rokiem życia czytałem właściwie wszystko, do czego miałem dostęp w dziedzinie literatury i filozofii. Jako jedna z pierwszych tego typu lektur w moje ręce dostała się książka Wincentego Lutosławskiego "Rozwój potęgi woli" z roku 1909, której autor - profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego - kontynuował romantyczny wątek mesjanistyczny, łącząc go z praktykami jogi. Lutosławski miał szczęście słuchać słynnych wykładów Swamiego Vivekanandy w Chicago w 1893. Był już wtedy filozofem znanym chociażby z tego, że określił chronologię dzieł Platona. A jednak płomienne mowy usłyszane z ust człowieka duchowo oświeconego, jednego z największych przedstawicieli filozofii wedanty spowodowały całkowitą rewolucję w jego życiu. Profesor Lutosławski w swojej książce opisał między innymi swoje cudowne wyleczenie z długotrwałych stanów letargu (dziś nazwalibyśmy je depresją) pod wpływem ćwiczeń oddechowych, cielesnych i relaksowych opartych na systemie jogi w połączeniu z wegetarianizmem i abstynencją. Czasy przed I wojną światową obfitowały w przedsięwzięcia i ruchy które aktywizowały społeczeństwo polskie kulturowo, organizacyjnie. Lutosławski stworzył dla młodych ludzi ruch Eleusis (o którym po raz pierwszy usłyszałem od babci), którego ideałem było samodoskonalenie i gromadzenie sił wewnętrznych dla służenia Polsce. Do tego celu służyły metody, które jemu samemu przywróciły zdrowie. Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie i natchnęła do dalszych poszukiwań w kierunku myśli Wschodu i jogi. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z ideą wegetarianizmu, która wywarła na mnie ogromne wrażenie i w kilka lat później, w wieku 23 lat, całkowicie na niego przeszedłem. 

Niemal każdy autor zostawiał we mnie jakiś ślad, poruszał część mnie, jednak bardziej poruszająca i dotykająca istotnych spraw była lektura książek Hermanna Hessego, która budziła we mnie tęsknotę za czymś znanym, ale zapomnianym. Nie potrafię dzisiaj dokładnie opowiedzieć treści "Wilka stepowego", "Narcyza i Złotoustego", "Siddharthy", "Podróży na Wschód" ani "Gry szklanych paciorków", ale wiem, że z całą pewnością zainicjowały one moje dalsze poszukiwania duchowe.

Książką, która w niezwykłym stopniu zbliżyła mnie do Indii, była "Autobiografia jogina" Paramahansy Yoganandy. Ta wybitna, błyskotliwa, przepełniona miłością, ciepłem i strumieniem wiedzy relacja jednego z najwybitniejszych joginów XX wieku jest skarbem dla każdego, kto pragnie poznać klimat ścieżki duchowej w tradycyjnym wydaniu indyjskim. Stale do niej powracam i znajduję nowe rzeczy. Szczególnie cenne jest w niej to, że autor znajduje bardzo liczne korelacje między duchowością Wschodu i Zachodu oraz współczesną nauką (zwłaszcza fizyką kwantową i teoriami Einsteina ) a odkryciami starożytnych indyjskich mędrców. Podaje wiele przykładów z Biblii, przytacza poezje oraz wypowiedzi i czyny wybitnych postaci z różnych kultur. Książka prezentuje ideę, że wszelkie religie godne są najwyższego szacunku i prowadzą do tego samego celu, a joga nie wymaga porzucania swojej wiary ani jej zmiany na inną, ale polega na odkrywaniu głębi leżącej u podstaw wszelkich religii. 

- Wiem skądinąd, że wielki wpływ wywarł na Pańskim stosunku do rzeczywistości kontakt z Jerzym Grotowskim. Na czym on polegał? 

Z postacią Grotowskiego wiąże się jedno z moich najsilniejszych doświadczeń wewnętrznych. W latach siedemdziesiątych, a więc wtedy, gdy ja dorastałem, przeprowadzał najciekawsze eksperymenty parateatralne. Gdy byłem uczniem trzeciej klasy liceum, mój szkolny kolega uczestniczył w Teatrze Narodów we Wrocławiu, gdzie Grotowski i inni guru światowego teatru prezentowali wizję człowieka jakże odmienną od obowiązującej siermiężnej, szarej rzeczywistości kultury PRL. Gdy na jednej z lekcji kolega przekazywał naszej klasie swoje refleksje z tym związane, a przemawiał o wewnętrznych przeżyciach językiem dotąd mi nieznanym, zaczerpniętym z wykładów Grotowskiego, to poczułem ogromne pragnienie wzięcia udziału w tej formie samodoskonalenia. Niedługo potem, w wieku dwudziestu lat, przeczytałem manifest Grotowskiego zapowiadający dalszy etap jego poszukiwań - i wziąłem w nich udział. Były to "Nocne czuwania" i "Przedsięwzięcie góra'. Obejrzałem też słynny spektakl "Apocalypsis cum figuris". Celem pracy Grotowskiego było przekroczenie strumienia potoczności i wejście w dziedzinę, którą można nazwać sacrum, ale nie związaną z żadną religią. Ćwiczenia, które tam przechodziłem, uświadomiły mi, że posiadam ogromne pokłady energii i że jestem w stanie do nich dotrzeć. Przypomniały i utrwaliły moje pierwsze doświadczenie duchowe z dzieciństwa, o którym obiecuję za chwilę opowiedzieć. Rozpoczęły proces uczenia się jak utrzymywać to doświadczenie we wszystkich momentach życia. Później dowiedziałem się, że Grotowski był zafascynowany naukami mędrca z góry płomienia w południowych Indiach i czerpał stamtąd inspiracje do swego "Przedsięwzięcia Góra". Istotą nauk mędrca Ramana Maharishiego jest odkrycie niezmiennego jądra własnej istoty. Moje życie od tego czasu uległo radykalnej zmianie. Poszukiwanie rzeczy duchowych, drogi , doświadczeń nabrało tempa, nadal żyłem, studiowałem, wykonywałem codzienne czynności, ale jednocześnie byłem skupiony, głębiej zanurzony wewnątrz i jednocześnie intensywniejszy na zewnątrz, bardziej rozumiejący swoje prawdziwe pragnienia, myśli, stałem się bardziej uważny. 

- Obiecał Pan opowiedzieć o swoim pierwszym doświadczeniu duchowym... 

Miałem wtedy dziesięć lat. Będąc sam w swoim pokoju, przeżyłem doświadczenie, które było później, przez wiele lat, punktem odniesienia. Nagle, bez żadnego powodu, zrodziło się we mnie naglące pytanie, co działo się ze mną przed urodzeniem. Mój umysł mimo woli wnikał w to coraz głębiej. Towarzyszyło temu dziwne, z początku bardzo nieprzyjemne wrażenie w ciele, na pograniczu bólu, odchodzenia, nagłego słabnięcia, trudne do opisania słowami, nigdy potem niczego podobnego nie przeżyłem. Wkrótce poczułem przejmujące doznanie, pewność, że byłem zawsze, jestem i będę. Na mój stan składał się lęk przed nieznanym, które wdzierało się we mnie i radosna świadomość, że nic mnie nie może ograniczać, że ten stan bycia jest moją istotą. Nie było to rozumowanie ani myślenie lecz przejmujący stan, również na poziomie fizjologicznym. W późniejszych latach, gdy czytałem literaturę na tematy duchowe, zwłaszcza gdy zapoznałem się z myślą Wschodu, poczułem, że to moje pierwsze doświadczenie było zgodne z doświadczeniami opisywanymi przez różnych mędrców czy świętych. Gdy poznałem wiersz Mickiewicza "Widzenie", poczułem, że pisał o tym samym. Szczególnie utkwiło mi w pamięci sformułowanie "i ziarno duszy nagie pozostało." 

- Jak wyglądało pierwsze Pańskie zetknięcie z medytacją transcedentalną i czym zaowocowało? 

Moją pierwszą techniką wywodzącą się z Indii była medytacja z mantrą, której nauczyłem się, będąc studentem drugiego roku. W prywatnym mieszkaniu nauczyciel TM (medytacji transcedentalnej) z Indii dokonywał inicjacji przez nauczenie mantry i sposobu jej używania. Niemal od samego początku w mym umyśle pojawiały się różne kolory, kształty, obrazy, które pędziły w zawrotnym tempie i efekt ten utrzymywał się jeszcze przez wiele godzin, mimo iż wykonywałem codzienne czynności. Poczułem, że usunięta została granica między podświadomością a świadomością. Potem przez dwa lata medytowałem zgodnie ze wskazówkami: dwa razy dziennie po dwadzieścia minut. Aby medytować o określonej porze musiałem czasem znajdować dziwne miejsca, np. wejść do kościoła, poczekalni dworcowej lub na salę wykładową. Moje zdrowie uległo radykalnej poprawie. Miałem dużo więcej energii. Znacznie rzadziej odczuwałem zmęczenie i rozdrażnienie, a mój sen i zdolność do uczenia się znacznie się poprawiły. Nawet rodzice zauważyli we mnie znaczną poprawę i nie sprzeciwiali się moim praktykom. Nauczyłem się wtedy też od nauczycieli TM krótkiego zestawu ćwiczeń z ciałem, asan, i prostego ćwiczenia oddechowego, które bardzo poprawiały moją medytację. W czasie medytacji i po niej odczuwałem spokój psychiczny i fizyczny. Efektem medytacji było też spontaniczne pojawianie się wglądu w moje życie i wielokrotnie znajdowałem w niej rozwiązania swoich codziennych problemów. Gdy pojechałem do Indii po raz pierwszy, zaprzestałem praktykowania TM na rzecz innej medytacji z mantrą pod kierunkiem Swamiego Muktanandy. Dwuletnia praktyka TM w znacznym stopniu przygotowała mnie do dalszych doświadczeń na polu jogi. W tym samym czasie co uprawianie medytacji rozpocząłem praktykę asan na kursie, który odbywał się w domu kultury w Lublinie. Szybko okazało się, że mimo początkowych trudności odnalazłem w tym głębokie zadowolenie. Bardzo poprawiła się dzięki temu praktyka TM. Według powszechnie panującego wtedy w Polsce, ale pokutującego i do dziś przekonania tylko praktyki medytacyjne mają wartość duchową, natomiast asany uważane są za rodzaj gimnastyki. Moje doświadczenie mówiło mi co innego. Po praktyce asan i ćwiczeń oddechowych moja medytacja miała pełną głębię. Nawet same asany bez medytacji wprowadzały mnie w stan wyciszenia i stabilności emocjonalnej. Postanowiłem nie wierzyć powszechnym opiniom i dlatego wybrałem się do Indii na poszukiwanie mistrza hatha-jogi. Tego samego, którego podręcznik wykorzystywał mój pierwszy nauczyciel asan w Lublinie. 

- W jaki sposób wpłynęły na Pana studia? Katolicki Uniwersytet Lubelski to uczelnia szczególna, a biorąc pod uwagę fakt, że studiował Pan tam w latach siedemdziesiątych... 

Studiując na Wydziale Filozoficznym KUL (sekcja psychologii), na jedynym wolnym uniwersytecie od Łaby do Władywostoku, miałem okazję poznać nowoczesne kierunki filozoficzne, a nie głównie filozofię marksistowską, jak się to działo wówczas na innych uczelniach. Uczęszczałem na wykłady i seminaria filozofii orientalnych, a szczególnie indyjskiej, które fascynowały mnie. Jedną z najcenniejszych rzeczy, z jaką zetknąłem się na studiach, była metodologia nauk. Niemal objawieniem było dla mnie poznanie procesu budowania teorii naukowych oraz filozoficznych. Z wielką ulgą przyjąłem, że nauka naprawdę nic nie twierdzi w sposób pewny i autorytatywny, a każda hipoteza i teoria ma u źródła człowieka z jego irracjonalnym umysłem. Proces logicznego rozumowania wykorzystywany w nauce opiera się na przyjętych założeniach, ale same te założenia są przyjęte w sposób arbitralny, subiektywny. Zresztą współczesna nauka coraz bardziej zdaje sobie sprawę ze swoich granic, z tego, że świadomość badacza wpływa na przebieg doświadczenia. Ta wiedza otworzyła mi drogę do nauki i filozofii jogi oraz innych systemów wschodnich, które ze swej natury opierają się na bezpośrednim wewnętrznym doświadczeniu. Lubiłem wykłady z teorii osobowości i psychoterapii. Profesorowie KUL w owych ciężkich czasach mieli stały kontakt z najświeższymi nowinkami w Stanach Zjednoczonych i na Zachodzie. Do psychoterapii przenikały wówczas metody inspirowane buddyzmem zen, jogą, praktykami i filozofiami Wschodu. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że powinienem pojechać do Indii i szukać źródłowych, autentycznych metod, które zaadaptowane do warunków zachodnich wypełnią lukę między ciałem, umysłem i duchem, będącą reliktem XIX-wiecznego mechanistycznego pojmowania świata. 

- Czy istnieje jeszcze jakieś ważne dla Pana źródło inspiracji, o które dotychczas nie spytałam? 

Muzyka. Towarzyszy nieustannie mojemu życiu. Już od lat sześćdziesiątych XX wieku w muzyce popularnej i jazzie zaznaczają się wpływy muzyki indyjskiej. Z czwórki Beatlesów najbliższy był mi George Harrison. Po latach dowiedziałem się, że to on wprowadzał elementy indyjskie do piosenek, uczył się gry na sitarze oraz do końca życia rozwijał w sobie cechy jogina. Wszystko zaczęło się od pobytu Beatlesów w Indiach na kursie medytacji transcedentalnej. Tam powstało wiele ich najpiękniejszych piosenek o szczególnym, niespotykanym wcześniej klimacie. Lubiłem słuchać SHAKTI - zespołu genialnego gitarzysty Johna McLaughlina. Składa się on z muzyków indyjskich i europejskich, a ich muzyka jest połączeniem obu tych stylów. Gdy po raz pierwszy usłyszałem trzydzieści lat temu ich nagranie koncertowe JOY (radość), miałem poczucie porywu wolności, wyzwalającej energii, możliwej tylko u artystów, którzy są wirtuozami, a jednocześnie osobami przekraczającymi granice poznania. Klasyczna muzyka indyjska ma coś z jazzu. Tylko w ściśle określonej, niezmiennej strukturze będącej podstawą utworu możliwa jest doskonała improwizacja. Indyjskie ragi są dla grających i słuchaczy rodzajem medytacji, praktyką duchową jednoczącą ich z głębinami ich duszy. 

Ze Sławomirem Bubiczem rozmawiała Teresa Kołakowska 

 

 

Prekursorzy jogi w Polsce - Sławek Bubicz 

Witam Cię Sławku.
Jesteś uważany za jednego z prekursorów jogi w Polsce, jak to właściwie było, jak to się zaczęło? Trochę historii...

Pierwszy raz zetknąłem się z jogą w Lublinie. Mój kolega Janusz Malinowski przywiózł ze Stanów Zjednoczonych książkę „Światło Jogi” Iyengara w języku angielskim. Kiedy był w Stanach wziął kilka lekcji od kogoś, kto uczył się od Iyengara i zaczął prowadzić zajęcia w Domu Kultury. To był rok 1979 – 80. Wtedy zetknąłem się z hathą jogą Iyengara. Wcześniej oczywiście słyszałem o jodze.
Te zajęcia oczywiście nie były takimi, jakie później odkryłem, kiedy spotkałem się z Iyengarem. Były to takie łagodne, spokojne wykonywanie asan, kładzenie się w relaksie pomiędzy asanami na ziemi. Lekkie i nie tak całkiem precyzyjne asany (jak ćwiczy się w metodzie Iyengara), ale mimo wszystko dało mi to bardzo dużo. Dało mi to przekonanie o tym, że to jest to, w co chciałbym wejść w moim życiu. Już wcześniej praktykowałem medytację transcendentalną (TM), ale kiedy włączyłem do tego asany, to moja medytacja bardzo się poprawiła. Wówczas wiele osób w Polsce uważało i nadal uważa, że hatha joga to są tylko ćwiczenia fizyczne, natomiast prawdziwą jogą lub metodą duchową to są medytacje. Natomiast ja czułem wyraźnie, że ćwiczenia z ciałem i oddechem dają mi ogromny postęp w moim samopoczuciu, w moim spokoju, w mojej percepcji, jasności umysłu, zdrowiu, lekkości i dlatego postanowiłem to rozwijać dalej.

A czy pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z Jogą w praktyce, czyli powiedzmy na macie czy też na parkiecie. Pierwsze zajęcia: gdzie to było? Kto prowadził?

Jeszcze wtedy nie było mat. To było wielkie, głębokie doznanie, które mnie bardzo otworzyło. To była pierwsza lekcja u Iyengara we wrześniu 1982 roku, (czyli kilka lat później po moim pierwszym zetknięciu się z jogą w Lublinie). Byłem zaszokowany sposobem, w jaki są prowadzone te zajęcia. Ich szybkością, intensywnością, precyzją, wymaganiami co do uważności ze strony nauczycieli, poprawianiem, czego wcześniej w ogóle nie wiedziałem. Po jakimś okresie pozycji stojących po prostu stałem w kałuży potu i czułem, że świat mi wiruje. Wtedy ktoś przyszedł i „rzucił” mnie na wygiętą ławkę viparita-dandasany (czasem to się nazywa „wielorybem”), położył mnie na tym. Serio myślałem, że umieram. Nigdy w życiu nie robiłem tak długiego, intensywnego wygięcia do tyłu. Leżałem ze 30 minut. Nikt się mną nie zajmował, nie miałem woli wstać, zacząłem się już żegnać z życiem. Nigdy wcześniej nie doświadczałem czegoś takiego. Bezpośrednio przed przyjazdem do Puny siedziałem osiem miesięcy w medytacji buddyjskiej vipassana u Goenki i byłem zupełnie nie rozciągnięty, bo tam nie pozwalali wykonywać żadnych ćwiczeń oprócz medytacji. A w tej chwili byłem rozciągany do tyłu, przód ciała się rozciągał... Na tej pierwszej lekcji, kiedy leżałem na ławce, mój oddech, moja przepona, moje płuca gwałtownie się zaczęły otwierać. Ja naprawdę myślałem, że już odchodzę, ale później ktoś przyszedł, ściągnął mnie stamtąd i lekcja była zakończona. Po tej lekcji czułem się tak, jak nigdy w życiu, tak świetnie, taki naenergetyzowany w każdym zakątku mojego ciała. Stałem na dachu pod rozgwieżdżonym indyjskim niebem i czułem się w jedności z kosmosem. Wiedziałem, że to jest to, na co czekałem całe życie.

Czy Iyengar prowadził te zajęcia osobiście?

Iyengar był na sali, prowadziła to Gita Iyengar, byli też asystenci. Iyengar był z boku, czasem wtrącał coś słownie do toku prowadzenia, niektóre asany robił razem z grupą lub zajmował się ludźmi wymagającymi szczególnej pomocy. Miesiąc przed tymi zajęciami przyjechałem do Puny, aby się zapisać i miałem pierwszy kontakt z Iyengarem. Ja już wcześniej byłem na różnych ścieżkach. Poszukiwałem swojego guru, swojej metody pracy nad sobą. Spotkałem Krishnamurtiego, Śri Nisargadattę Maharadża. Byłem pół roku u Swamiego Muktanandy, gdzie praktykowałem siddha-jogę, u Swamiego Prakashanandy (najbliższego oświeconego ucznia Muktanandy), praktykowałem vippasanę u Goenki. Techniki, których oni uczyli bardzo dużo mi dawały, posuwały mnie naprzód.
Ale dopiero kiedy spotkałem Iyengara to był ten błysk, to było to przekonanie, że to jest ta osoba, to jest człowiek, który może mi daleko bardziej pomóc, bo mnie zna, rozumie. On szedł, miał nagi tors, długie siwe włosy, miał wtedy ponad 60 lat, ale czułem tylko młodość. Jego ciało lśniło jakimś złotym blaskiem. Sposób, w jaki patrzył, w jaki chodził, jak się zachowywał sprawiał wrażenie, jakby komórki jego ciała przelewały się jakąś siłą, jakąś magią, jakąś mocą, jakąś elektrycznością, która wychodziła z niego. Kiedy znalazłem się w polu jego uwagi miałem wrażenie, że mnie zna. Zna mnie na poziomie komórkowym, ja po prostu nie mogę nic przed nim ukryć. Po prostu stawało się w takim świetle prawdy przed nim. Zawsze później, kiedy się z nim spotykałem, miałem takie samo wrażenie, że on jest człowiekiem, ale jeszcze kimś więcej. Takim szczególnym człowiekiem, który czegoś głębszego dotknął niż przeciętni ludzie, tacy jak my.
Na początku miałem takie z nim spięcie - chciałem z nim porozmawiać. Wszyscy mi oczywiście odradzali, żebym do niego ot, tak nie podchodził, ale ja nie wierzyłem, jakie on ma zasady, a poza tym byłem bardzo zdeterminowany. Nie było mnie stać na płacenie normalnie za lekcje jak zagraniczni uczniowie. W Polsce był stan wojenny, a miesięczna pensja w kraju to było przeciętnie 15 dolarów. Chciałem poprosić, abym mógł płacić jak Indusi – kilkanaście razy mniej. Docierało do mnie intelektualnie, co wszyscy do mnie mówili, żeby nie podchodzić, ale nie spodziewałem się, że jest to ktoś taki, kto posiada takie pole energii, że podejście do niego, to jak wejście do jaskini lwa. Podszedłem i zapytałem czy mogę go poprosić, żeby 5 minut ze mną porozmawiał. On wtedy szedł na lekcję, w której ja nie uczestniczyłem jeszcze. On zaczął na mnie krzyczeć, że jest wielkim nauczycielem jogi i on idzie na lekcję i nie może 5 minut stracić dla mnie. W pierwszym momencie było to przerażające. Ja poczułem, że prześwietla mnie od wewnątrz, widzi każdą komórkę mojego ciała. Poczułem się przed nim nagi, bezbronny zupełnie. Pomógł mi wtedy zrozumieć, w jakim miejscu własnego rozwoju się znajduję, że poprzednie lata spędzone na medytacjach u różnych mistrzów jeszcze nie wykorzeniły nawyku nerwowości i chwiejności. Pierwszy raz z kimś takim się zetknąłem. Mimo, że wcześniej przecież miałem kontakt z kilkoma oświeconymi ludźmi, ale czegoś takiego nie doświadczyłem nigdy. Wszystko się we mnie jakby zachwiało, a on to widząc momentalnie zupełnie się zmienił. Zmienił się zupełnie i popłynęła od niego tylko miłość. Taka nieskończona, której też wcześniej nigdy nie doświadczyłem. Zmienił się zupełnie i powiedział, żebym się umówił z sekretarzem i on po zajęciach się ze mną spotka. To było bardzo potężne dla mnie doświadczenie.

I spotkaliście się?

Wtedy nie spotkaliśmy się, bo mój problem został w międzyczasie załatwiony przez Prashanta Iyengara.

A pamiętasz, kiedy rozmawiałeś po raz pierwszy z Iyengarem?

To był pierwszy raz. Potem były zazwyczaj krótkie, czasem dłuższe, różne rozmowy. Przez pierwszy rok specjalnie nie dążyłem do tego, ponieważ czułem, że utrzymywanie właściwego dystansu było dobre dla mojej praktyki.

Czy byłeś pierwszym Polakiem, który trafił do Puny?

Byłem drugi, za to w dobrym towarzystwie. Pierwszym Polakiem, który ćwiczył z Iyengarem, był Witold Małcużyński, wielki polski pianista mieszkający na emigracji, w Szwajcarii. W latach 50-60-tych uczył się jogi od Iyengara w Europie. Ja pamiętam, że w latach 70-tych, w telewizji polskiej był taki pogram „Pegaz”, w którym występował Małcużyński. Był z nim wywiad, o tym, w jaki sposób przygotowuje się do koncertów. On powiedział, że przed koncertami staje na głowie, co mu właśnie daje koncentrację i spokój do grania koncertu.

Czy tego typu odczuć (jak przy spotkaniu z Iyengarem) nie miałeś przy spotkaniach z innymi Mistrzami spotykanymi wcześniej?

W pewnym sensie miałem. Tam było takie łagodne poczucie uspokojenia, albo czasami wręcz odwrotnie, denerwowałem się przed czymś, ponieważ wiedziałem, że ten człowiek jest oświecony. Tamte uczucia nie były takie mocne. Teraz było inaczej. Widziałem, że tutaj jest człowiek, który naprawdę uczy tego, co umie. Pomiędzy jego oświeceniem (jakkolwiek byśmy tego nie nazwali) a jego nauczaniem, sposobem życia nie ma dysonansu. On po prostu żyje. Żyje w tym momencie. Podczas, gdy inni spotykani Mistrzowie, mimo, że w ich otoczeniu też się coś czuło, byli schorowani, albo ich ciało nie przekazywało tej wiedzy, która jest w środku, ponieważ ich ciało nie było ożywione. Nie mieli tego instrumentu przekazu – ciała, który miał Iyengar. Jak Iyengar mówi: on pracuje od jądra swojej istoty, czyli od duszy aż do powierzchni skóry. To jest jedność. Natomiast tamci ludzie mieli to oświecenie, ale to było odczuwalne na poziomie ciszy, medytacji.
Wielu z tych, którzy zajmują się duchowością, uważa, że ciało nie jest w ogóle ważne. Liczy się stan wiedzy. A wiedza dotyczy tego, że to wszystko się zmienia, nasze ciało nasz umysł się zmienia, więc nie jest ostateczną rzeczywistością. Natomiast tu miałem do czynienia z człowiekiem, z Iyengarem, który ściągał tę duchowość również na poziom fizyczny. Na poziom dnia codziennego. W ten sposób wyrażał, że zdrowie też jest ważne. Nie tylko zdrowie, ale też spontaniczność, prawdziwość, szybkość reakcji, jasność podejmowania decyzji. Często było tak, że ja zaczynałem mówić, a Iyengar już odpowiadał na moje pytanie. Spotykałem się też z tym u innych Mistrzów, ale u Iyengara było to wyjątkowo szybkie. Jest to człowiek o jakiejś specjalnej energii.

Teraz takie szybkie pytanie i prośba o taką szybką odpowiedź: Pierwsze skojarzenie ze słowem joga.

Mnie jest już trudno o pierwszą odpowiedź, bo mój umysł jest „zepsuty” ciągłym mówieniem o jodze, myśleniem o jodze. Ja już nie mam pierwszego skojarzenia. Ja mam od razu blok. To jest takie pytanie z cyklu „Czy joga jest dla Pana sposobem na życie”, które mi często zadawano w radiu czy telewizji. To było jedno z takich dyżurnych pytań, które mnie od razu denerwowało. Nauczyłem się w końcu mówić to, co chciałem, a nie to, o co mnie pytali. Ja już tyle myślałem na ten temat, tyle odpowiadałem na takie pytania, że w tej chwili mam pustkę w głowie, kiedy mnie pytasz.

Czy w tej chwili joga jest dla Ciebie ścieżką duchowego rozwoju, którą podążasz?

Ja uważam jogę tylko za narzędzia. Duchowy rozwój dokonuje się nie za pomocą technik tylko za pomocą naszego wyboru.

Czym była dla Ciebie joga jak zaczynałeś, czym jest teraz?

Kiedy zaczynałem ćwiczyć, joga była sposobem radzenia sobie ze stresem. Stresem fizycznym i psychicznym. To był przełom lat 70-80, ciężkie czasy, głęboka komuna, okres braków, znerwicowanych ludzi. Wtedy nie było wiadomo, że Związek Radziecki upadnie, raczej wyglądało na to, że zagarnie cały świat.
Joga powodowała odstresowanie, działała jako obrona przed tym, co mnie otaczało. Aby to, co się działo w Polsce, nie nadszarpnęło mojego zdrowia, moich nerwów. Była to próba nauczenia się takiego sposobu życia, w którym będę aktywny życiowo, a jednocześnie stworzę sobie ochronę przed złymi wpływami. Kiedy spróbowałem i poczułem, że joga to jest takie potężne narzędzie, które mi bardzo pomogło, to postanowiłem podzielić się tym z ludźmi.
Postanowiłem, że będę się tego uczył i będę to przekazywał ludziom, żeby też potrafili mieć swą wewnętrzną wolność, żeby zachowali swój sposób bycia, styl życia, który jest im drogi, żeby nie byli zniszczeni psychicznie przez system. Na pewno była to forma patriotyzmu z mojej strony, chęć służenia Ojczyźnie. Czułem wtedy, że walka zbrojna nie była dla mnie możliwa, natomiast na tym polu można było bardzo dużo zrobić. Poprzez jogę, poprzez to, że będzie się zmieniała fizjologia, środowisko wewnętrzne, ludzie będą odrzucali swoje złe nawyki, nałogi, przestaną się bać i staną się wolni. To jest „głęboka ekologia”, jak to się teraz mówi. Miałem poczucie, że można w ten sposób zmieniać system od środka. Wtedy funkcjonowała idea podziemnego społeczeństwa obywatelskiego, którą tworzyli ludzie związani z KORem – jak Jacek Kuroń, Adam Michnik. Oni działali w sferze walki i edukacji: „latający uniwersytet”, różne edukacyjne działania, tworzenie niezależnego społeczeństwa. Ja natomiast uważałem, że mogę wiele pomóc w sferze wewnętrznej świadomości.
W latach 1976-78 uczestniczyłem w działaniach Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Używał on technik zaczerpniętych ze Wschodu, przez siebie jakoś przefiltrowanych. To nie były sztuki teatralne, tylko działania parateatralne, czy kulturowe, które zaczynały od odczuwania doznań fizycznych w ciele, a kończyły się odkryciem źródła energii i płynącą stąd spontaniczną ekspresją cielesną, głosową. Były technikami wspomagającymi oświecenie. Te kontakty, wyjazdy do Wrocławia, bardzo mi dużo dały, zainspirowały do zerwania z czysto praktycznym podejściem do życia i swojej przyszłości. W 1977 r. zapisałem się na studia psychologiczne na KUL-u. Mieszkałem w Lublinie, więc było mi łatwo. Wtedy środowisko na KUL-u było alternatywne wobec oficjalnej komunistycznej kultury, filozofii. To nie była tylko katolicka uczelnia, tak jak jest obecnie, ale skupiała ludzi zainteresowanych niezależną kulturą, filozofią, sztuką. Tam miałem czas dużo czytać i mogłem poznawać jogę na wykładach i seminariach.

Jak Twoje zainteresowania (Joga, Wschód) były postrzegane w tamtym czasie przez profesorów?

Na KUL-u oficjalnie działała katedra filozofii wschodu, gdzie wykładał m.in. największy polski indolog Leon Cyboran, który przetłumaczył „Jogasutry” Patańdżalego. Już w roku 1977 Janusz Malinowski, (ten, który później rozpoczął pierwsze zajęcia jogi, w których uczestniczyłem) zorganizował z pomocą oczywiście profesorów KUL-u, którzy wyrazili na to zgodę, pierwszy kurs medytacji transcendentalnej TM. Przyjechał Indus, profesor Dayal, była inicjacja w praktykę. To było niesamowite dla mnie przeżycie, jak czułem się po tej inicjacji. Czułem, jak moje myśli się uwolniły, jak przed moimi oczami przesuwały się jakieś obrazy, których nie znałem. To był taki początek pewnej drogi, która wtedy się zaczęła.
Potem jak stałem się studentem KULu zaproponowałem pracę na temat TM, ponieważ wtedy nadal praktykowałem 2 razy dziennie po 20 minut. Nie opuszczałem przez kilka lat tej medytacji. Dawała mi poczucie olbrzymich zmian. Zaproponowałem pracę magisterską pod tytułem „Poziom niepokoju u osób zaawansowanych w praktykowaniu medytacji transcendentalnej”. Moim promotorem pracy był prof. Strojnowski, nieżyjący już psychoanalityk, który przyjął ten temat. Były pewne problemy ze strony innych profesorów, zwłaszcza z innych wydziałów, którzy powiedzieli, że to jest sekta i nie należy się tym zajmować, itd. Ale mój prof. powiedział, że to jest przecież sprawa badań naukowych. Można wszystko badać. Przyjęli.
Prowadziłem takie badania w Warszawie, ponieważ większość ludzi, która przeszła przez ten kurs mieszkała w Warszawie. W latach 80-81 przyjeżdżałem, spotykałem się z ludźmi, badałem ich testami. Wyszło, że ci ludzie faktycznie są inni, mają inny poziom niepokoju, dużo mniejszy. Zrobiłem ogromny wysiłek, przeczytałem literaturę w języku angielskim, która jest ogromna na temat medytacji transcendentalnej.
Natomiast, jeśli chodzi o to, w jaki sposób władze traktowały jogę, to w latach 70-tych nie przeszkadzały. Nie przeszkadzały jak widać. Ale np. w Związku Radzieckim w tym czasie za praktykowanie jogi samemu, we własnym mieszkaniu, jeżeli ktoś to odkrył, np. jakiś sąsiad to się szło do łagru na 5 lat. Już nie mówiąc o tym, że się kogoś uczyło. To już w ogóle było. Tak, że nie wiadomo było jak to się skończy. W każdym razie ta joga była wcześniej, ale to Wy napiszecie jak to wyglądało w latach 60 – 70.

Wracając do pytania: kiedy zaczynałeś to był sposób na odstresowanie, wyrażenie Twojego patriotyzmu. Była to wewnętrzna walki z systemem na poziomie świadomości. A czym jest teraz?

Tutaj dochodzimy do ważnego momentu: może zacznę od tego zmieniania świadomości społeczeństwa. Ludzie przychodzący na zajęcia do różnych szkół, min. do mojej, są teraz w zupełnie innej sytuacji. W związku z tym cel, jaki mam jest zupełnie inny, no i Polska jest już wolnym krajem.
Ludzie, którzy ćwiczyli w tamtych latach, zwłaszcza w czasie stanu wojennego lub bezpośrednio po nim mieli dużo czasu. Mieli bardzo dużo czasu i zajmowali się jogą bardzo dogłębnie, poświęcali się jej. Ćwiczyli ją zamiast czegoś. Nie był możliwy rozwój gospodarczy, ekspresja w sensie realizowania się zawodowego, czy zdobywania pieniędzy. Oczywiście były takie jednostki, które w latach 80 zainicjowały ruch gospodarczy, ruch poza oficjalny. Natomiast większość ludzi tkwiła w bierności.

Joga była taką odskocznią?

Można powiedzieć odskocznią. Czymś zamiast. Większość kulturalnych ludzi znała najnowsze dyskusje na temat jakiegoś teatru, sztuki. Chodzili na najnowsze filmy, znali najnowsze sztuki, które się ukazały. Był to okres, kiedy kultura czy, zajmowanie się jogą, były czymś "zamiast". Z obecnego punktu widzenia zamiast kariery, pracy.
To trwało do 1993 roku, tak to oceniam. Potem, od 1993 do 1997 zaczęło się duże przyspieszenie. Byli jeszcze ludzie, którzy tkwili w dawnej atmosferze, kiedy mało się pracuje i zarabia, lecz posiada się dużo czasu na rozwój, zainteresowania, ale zaczęło przybywać dużo ludzi „nowych czasów”, zatrudnionych w nowoczesnych, modernizujących się firmach. Po 1998 atmosfera się zupełnie zmieniła. Teraz jest tak, że ludzie są w kleszczach kariery, nie mają czasu. Jeżeli już w ogóle wyrywają się z kieratu na jogę, to potrzebna im jest jako nagła pomoc. Poratowanie się. Oni już nie wytrzymują w tym świecie.

Joga jako lekarstwo?

Joga jako lekarstwo. Bez tej jogi to albo by zwariowali, albo by wpadli w nałogi, albo by się im rozstroiły nerwy albo coś takiego. Dlatego w tej chwili moje zadanie jest inne. Joga jest po, żeby tym ludziom, którzy mają jeszcze chęć i energię robienia czegoś ze sobą, żeby im dostarczyć możliwość, podratować ich w ten sposób. Też żeby poszerzyć wewnętrzną wolność od uzależnień, które niesie współczesny system.
Kiedyś byłem w stanie zorganizować stacjonarne czterotygodniowe warsztaty, potem dwutygodniowe, tygodniowe. Teraz tygodniowe jest już trudno. Jeszcze możliwe są „długie weekendy”, 3-4 dniowe. Furorę robią wyjazdy jednodniowe, tzn. przyjazd rano do Ryni (ośrodek nad Zalewem Zegrzyńskim) i wyjazd wieczorem. Tak ludzie są uwiązani czasowo.
Osobiście joga jest dla mnie w tej chwili również sposobem na zdrowie pomimo upływu lat. Wchodzę już w pewien wiek, kiedy młodość nie jest czymś danym, tylko stan zdrowia trzeba wypracować. Wiem, że bez jogi byłbym w dużo gorszym stanie. Nadal jest to metoda na odstresowanie się, metoda rozwoju duchowego, w tym sensie, że dostrajać instrument, jakim jest ciało, do poziomu wibracji umysłu, bo inaczej następuje upośledzenie funkcji ich obu.

Jak Twoja praktyka z czasem się zmieniała, jak wyglądała kiedyś, a jak wygląda teraz?

Kiedy zaczynałem pracę z Iyengarem, ćwiczyłem po 8 godzin dziennie. Miałem 3 zajęcia w tygodniu, a resztę czasu spędzałem na własnej praktyce, w bibliotece chrześcijańskiego aśramu, w którym mieszkałem. Początkowo starałem się obserwować zajęcia w Instytucie Iyengara, w których sam nie uczestniczyłem. Później zrozumiałem, że rację ma Prashant Iyengar, gdy poradził mi, abym nie oglądał zajęć, tylko ten czas przeznaczył na własną praktykę. Jeszcze na samym początku pobytu w Punie po kilku tygodniach intensywnego ćwiczenia moje ciało strasznie się przegrzało, serce biło w rytmie 150 uderzeń na minutę. Tak, że mogłem tylko leżeć. Kiedy wstawałem idąc do ubikacji to zdarzało mi się upaść i zemdleć. Oczywiście mogłem jeść tylko niewielkie ilości. To trwało ze dwa tygodnie. Powodem było to, że ćwiczyłem z taką intensywnością, takim oddaniem. Byłem osobą początkującą w szkole Iyengara, miałem swoje sztywności, bloki i chciałem je szybko pokonać. No i przegrzałem swój organizm. Po dwóch tygodniach mi to troszkę minęło, na tyle, że poszedłem znowu do szkoły. Gita Iyengar od razu w pozycji psa zauważyła, że coś się ze mną dzieje i kazała uważać z głębszym wchodzeniem w ciało. Jednak moje ciało było już elastyczne, zupełnie inne. Pozbyłem się mnóstwa bloków. Nastąpiło bardzo silne oczyszczenie mojego organizmu. Po tej przerwie nadal ćwiczyłem po 8 godzin dziennie przez 2 lata.

Ile czasu spędziłeś w Indiach? To była pierwsza Twoja wizyta?

Nie, to była moja druga wizyta. Pierwszy raz byłem w 1980 roku.

I wtedy już trafiłeś do Iyengara?

Nie.

Za pierwszym razem nie trafiłeś do Iyengara, ale już jogę znałeś?

Byłem pod wpływem opinii ludzi „mądrych”, którzy pisali, że hatha joga jest tylko fizyczna, że nie warto się nią zajmować. Zostałem przekonany, że należy szukać takich największych mistrzów, którzy nie ćwiczą hatha jogi, ale są oświeceni. Pojechałem do aśramu Muktanandy, który był wtedy bardzo znaną postacią na świecie. Spędziłem tam 3 miesiące. Dotarłem też do Nisargadatty Maharadża. To też bardzo znana postać, autor spisanych rozmów wydanych w Polsce w podziemiu pod tytułem „Rozmowy z Mędrcem”. Spotkałem tego Mistrza w 1980 roku, na rok przed jego śmiercią. Rozmawiałem z nim, zadałem mu trzy pytania.

Jakie pytania, możesz coś powiedzieć, pamiętasz?

Pierwsze pytanie to było: „Czy Bóg, Guru i Jaźń to jest to samo, ma jednakowe źródło”. Swami Muktananda tak twierdził, a ja wtedy uważałem, że jestem na jego ścieżce. Chciałem się jednak upewnić. Nisargadatta Maharadż odpowiedział, że tak, że to jest to samo. Potem zapytałem o towarzyszące mi czasem odczucie jakby wyobcowania czy wysuszenia zmysłów (opisywane przez dawnych chrześcijańskich mistyków), tak jakby zostało mi zabrane to, co do tej pory znałem, to jak wcześniej odbierałem świat, zmysły i różne przyjemności, takie normalne życie fizyczno-zmysłowe zostało mi do pewnego stopnia zabrane, a nie zostało mi jeszcze dane to, o czym mówi się jako końcowych efektach jogi. Czułem, że jeszcze nie mam tej świadomości, tej absolutnej, która wypełnia człowieka i daje mu satysfakcję, zaspokojenie, oświecenie. On odpowiedział, że to jest normalne, że tak to odbieram, że tak musi być. To jest taki etap, prawidłowy. To kiedyś minie. Ja mu powiedziałem, że go proszę, aby on mi dał doświadczenie tej pełni. Powiedział: „Dam ci, tylko musisz przychodzić do mnie przez trzy kolejne dni i posiedzieć przy mnie”. Ja zaś następnego dnia miałem samolot do Polski. Gdybym nie poleciał, to miałbym problemy z milicją, nie wiadomo, kto by mi kupił powrotny bilet lotniczy, kończyła mi się też wiza indyjska. Odebrałem to jako test z jego strony. Surowy test, mocna próba, czy naprawdę jestem gotowy na wszystko. Okazało się, że nie byłem. On na pewno wiedział o mojej sytuacji. Ja doświadczyłem tego, że tacy ludzie wiedzą. Wtedy już nie przyszedłem do niego, ale postanowiłem, że przyjadę za rok. Ale za rok on już nie żył. Przyjechałem za rok, ale już go nie było w ciele.

Wracając jeszcze do praktyki, powiedziałeś jak to było, kiedy zaczynałeś…

Potem ciągle ćwiczyłem. Miałem bardzo dobre rezultaty, myślę, że zaskakujące również dla Iyengarów, dla mnie samego, dla innych ludzi. Do szkoły w Punie przyjeżdżali ludzie z Zachodu, niektórzy co jakiś czas wracali, co kilka miesięcy. Widząc mnie, byli zaskoczeni moimi postępami.
W 1984 roku Iyengar powiedział mi, żebym wrócił do Polski, bo on już mnie nie może uczyć, ma obowiązki wobec innych. Chciał, abym uczył jego jogi. Byłem początkowo zniechęcony, dlatego że chciałem dokończyć tutaj swoją praktykę. W Polsce był stan wojenny i nie wiedziałem, czy uda mi się kiedykolwiek wrócić do Puny, ze względów finansowych, czy też paszportowych. Jednak Iyengar powiedział: „wróć za 4 lata”. Uznałem, że jeśli taki człowiek mówi „wróć”, to będę mógł wrócić za 4 lata.
Wróciłem do Polski i rozpocząłem nauczanie w tym samym Domu Kultury w Lublinie, w którym wcześniej były zajęcia z Januszem. Na pierwszy wykład przyszło ze 200 osób. Przyszedł też esbek, który „opiekował się” moimi kolegami i miał „opiekować się” mną. Wygłosiłem wykład. Następnego dnia rozpoczęły się zajęcia, na które zapisało się 120 osób.

Czy w Indiach prowadziłeś jakieś zajęcia? Czy w Polsce był Twój debiut?

Jeszcze w 1983 r. prowadziłem zajęcia w prestiżowym Sophia College w Bombaju dla panienek z bogatych domów. Miałem pokaz dla całego collegu, uczennic i sióstr zakonnych, bo to był chrześcijański college. Chciałem sobie trochę dorobić. Zaproszono mnie dzięki panienkom, które czasowo przyjechały do Puny, przebywały w tym aśramie, w którym mieszkałem i ćwiczyłem. Tam nie tylko ja ćwiczyłem, ale wiele osób, które przebywały w aśramie. Nawet bardzo wiekowe siostry zakonne, które chodziły do Iyengara na zajęcia zdrowotne. 
Pierwsze w ogóle zajęcia poprowadziłem fuksem w Instytucie Iyengara. Asystowałem Iyengarowi w czasie tzw. zajęć medycznych, zdrowotnych. Na sali było kilku asystentów, m. in. Shah. Były różne podgrupy, jedna z nich kilkunastoosobowa nie tak strasznie chora, żeby tylko leżeć na jakiś sprzętach. Mogła normalnie wykonywać różne pozycje, na przykład stojące. Shah zaczął tę grupę prowadzić i w pewnym momencie gdzieś sobie poszedł. A ci ludzie tak stoją, stoją. Patrzę, już stoją dwie minuty i stękają w parśva-konasanie. Nikt ich nie ściąga z tej pozycji. A to byli karni ludzie, miejscowi. Na sali byli Iyegarowie. No to ja zacząłem prowadzić. Ściągnąłem ich z parśva-konasany i poprowadziłem do końca pozycji stojących. Iyengar na mnie przenikliwie spojrzał, ale nic nie powiedział. Poczułem akceptację, że się znalazłem odpowiednio do sytuacji. To były moje pierwsze zajęcia. Kilkanaście minut. Debiut.

A w Polsce?

Listopad 1984. To była zróżnicowana grupa. Byli i tacy, którzy już wcześniej ćwiczyli z Januszem i byli zaszokowani tym, w jaki sposób się teraz prowadzi, z dynamizmem i ze szczegółami. Prowadziłem bardzo intensywne zajęcia. Moja szkoła się rozrastała. Wielka energia w tym była. Prowadziłem też zajęcia we Wrocławiu, dla aktorów teatru, który po teatrze Grotowskiego stworzył jeden z jego aktorów, Zbigniew Cynkutis, bo Grotowski wyemigrował. Zostałem zaproszony, przez miesiąc prowadziłem. To byli młodzi aktorzy, nowy zespół. Okazało się, że polscy aktorzy w ogóle nie byli zainteresowani. Po pierwszych dwóch zajęciach zaczęli znikać, w końcu z Polaków nie został nikt. Zostali tylko ludzie z Zachodu. Był tam niejaki Kenan, Turek mieszkających w Niemczech. I on (i kilku innych) byli mi bardzo wdzięczni za jogę, bardzo byli zainteresowani, ponieważ im to bardzo pomagało w treningu aktorskim. To był rok 1985, a w roku 2000, czyli 15 lat później, kiedy byłem w Punie u Iyengara, znowu spotkałem Kenana. Okazało się, że dzięki temu spotkaniu ze mną, on się zajął jogą i został nauczycielem jogi.

Jak wyglądało Twoje życie wtedy, w latach 80-tych?

Ćwiczyłem przeciętnie 4-5 godzin dziennie i prowadziłem zajęcia wieczorem, 4-6 godzin zegarowych.

Jak potem Twoja praktyka się zmieniała?

Potem ja wyjeżdżałem kilka razy do Indii. Zacząłem bardziej wchodzić w pranajamę. Pranajamę ćwiczyłem już od początku. Ale potem pranajama była już bardziej dla mnie ciekawa. W latach 90-tych (1993, 1995) uczestniczyłem w specjalnych kursach pranajamy z Iyengarem.
Obecnie najwięcej czasu poświęcam na pracę z przyrządami. Prowadzenie szkoły i całej tej firmy - restauracji, zwłaszcza okres inwestowania, budowania jest bardzo ciężki. Iyengar mi poradził, żebym pewne rzeczy zaczął robił inaczej.

Czy miałeś w życiu chwile, żeby zaprzestać praktykę?

Nie, nigdy, aby zaprzestać praktykę. Natomiast, żeby zająć się czymś innym niż nauczaniem jogi, prowadzeniem szkoły, to tak. Miałem kilka razy takie chwile. Było to po różnych przeżyciach, których dostarczyli mi ludzie związani z jogą. Uczniowie też.

Nawiązując do uczniów, pamiętasz jakiegoś szczególnie opornego ucznia?

Nie wiem, czy ja bym kogoś tak szczególnie pamiętał. Zdarzają się ludzie, którzy mają wielkie problemy z uważnością, percepcją. To jest już problem niedostatków psychiki. Ogólnie można powiedzieć, że nam ludziom bardzo opornie idzie nauka. Tak jak powiedziałem, wielu szuka tylko doraźnej pomocy, zastrzyku energii. Nie zapamiętują szczegółów metody, nie mają nawet chęci. Prezentują postawę: „no, zrób coś ze mną, pomóż mi”. Nie chcą przyjąć, że to samemu trzeba sobie pomóc, podjąć jakiś wysiłek. Często przychodzą tak jak na masaż albo do kosmetyczki.

A czy jest coś, czego nie tolerujesz u swoich uczniów?

Nieuważności.

Czy przypominasz sobie jakąś humorystyczną sytuację z zajęć?

Chyba nic naprawdę zabawnego. Dla mnie ta praca to nie jest nic śmiesznego. Traktuję ją poważnie.
Przypomina mi się w tej chwili straszna sytuacja....

To opowiedz o strasznej sytuacji.

Prowadziłem obóz w Jachrance pod Warszawą. Zajęcia odbywały się w sali konferencyjnej. Był bardzo duży wiatr, huragan. Bardzo silny, porywisty wiatr na dworze. Był poranek. Na sali było z 60 osób, jedna obok drugiej. Prowadziłem szybkie, intensywne zajęcia. Zauważyłem, że jedna pani jakoś się ociąga, choć normalnie nie była „oporna”, kłopotów nie sprawiała do tej pory. Popatrzyłem na nią „groźnie-pytająco”, a ona wyszła z sali. Wiedziałem, że coś dziwnego się dzieje, tylko nie wiedziałem co. Za chwilę, wskutek uderzenia wiatru wypadło okno. Takie wielkie. Rozbiło się. Dokładnie w miejscu, w którym ona stała. Gdyby ona tam była, to albo by zginęła na miejscu, albo by była sparaliżowana. Nikomu, kto stał naokoło, nic się nie stało. Mimo, że tam spadło szkło. Poczułem, że jakaś jest opieka nad nami.

Czy pamiętasz jakąś Twoją jogiczną wpadkę. Szczególnie na początku się zdarzają...

Raczej nie było nic wielkiego. Naprawdę. Nic mi nie przychodzi do głowy.

Coś, co z perspektywy czasu i doświadczenia nabytego byś ocenił z przymrużeniem oka...

Gdybym wiedział o tym, jak dalej potoczą się losy wydawania dyplomów w Polsce i jaki jest stosunek Iyengara do dyplomów to na pewno przez kilka lat bym tego nie podkreślał, że ja mam dyplom, a inni nie mają. Od 1987 r jestem właścicielem pierwszego dyplomu w Polsce. Nigdy nie prosiłem Iyengara o ten dyplom, to on sam powiedział, że powinienem go mieć, bo jestem jego reprezentantem w Polsce. Potem okazało się, że wartość takiego dyplomu jest prawie żadna. To uważam za błąd, ale podług tamtej wiedzy, jaką miałem...

Sytuacja, którą bardzo miło wspominasz.

W 1993 roku byłem w Panchgani na kursie z okazji 75-lecia urodzin Iyengara. Odbywało się to w takim dość luksusowym ośrodku. Była tam wielka sala widowiskowa. Byłem jedyną osobą z Polski. Ja byłem osobą nieśmiałą, może nawet nadal jestem. Mimo, że miałem bardzo dobry kontakt z Iyengarem, to pomyślałem sobie tak: przyjdę tam trochę wcześniej, zajmę miejsce. Na pewno Iyengar będzie chciał usiąść w pierwszym rzędzie i stamtąd będzie oglądał. Byłem jedną z pierwszych osób, które przyszły. Usiadłem w 7 czy którymś rzędzie. Na sale wchodzi Iyengar. Spojrzał na mnie, przyszedł, usiadł koło mnie, z lewej strony. To był dzień urodzin Gity Iyengar, która była też na tym kursie. Ludzie zajmowali miejsca, było prawie 100 osób na tym kursie. Gita dostała kwiaty, życzenia itd. Była z przodu. Wstała, podeszła do swojego ojca, który koło mnie siedział. Tam były takie rozkładane krzesła, ja wstałem. Ojciec też wstał. I ona tu, przede mną, pokłoniła się swojemu ojcu. Ja byłem świadkiem tego. Oddała mu te kwiaty. Złożyła mu hołd jako swojemu guru. To wszystko oddała, co dostała od swoich uczniów. Ja, prawie dotykając ich, byłem świadkiem tego.

Piękna historia. Czy jest ktoś teraz, kto jest dla Ciebie autorytetem, którego postępowanie jest dla Ciebie inspirujące?

Bob Dylan. Dlatego, że od 40 kilku lat jest artystą, który pomimo wzlotów i upadków cały czas tworzy wspaniałą muzykę. Mając 65 lat nagrywa wspaniałe płyty, to jest jedno. Po drugie, że jego muzyka pomaga mi żyć, ponieważ niesie w sobie jakąś bardzo pierwotną energię. Przy niewielkich w sumie swoich możliwościach głosowych, nieciekawym wyglądzie, wieku, prawie każda jego płyta jest ciągłym wstawaniem. Tli się w nim ogień. Stale. Taki, który nie gaśnie. Wiele lat temu podjął się wykonywania ogromnej ilości koncertów w nigdy nie kończących się trasach, w które wyrusza. Daje 250 koncertów rocznie, czyli prawie codziennie koncertuje. To jest dla mnie wzór niesamowity, takiej służby artysty i takiego nie gaśnięcia ognia, nie siadania na laurach.

Na ile joga jest uniwersalnym systemem, nie związanym z religią?

Myślę, że joga jest uniwersalna, poza jedną rzeczą, że w Joga-Sutrach jest mowa o reinkarnacji. Jest to pewien dogmat, który trzeba przyjąć. Dogmat, na którym się opiera rozumowanie Patandżalego. Joga nie wymaga przyjęcia istnienia Boga, ponieważ pokazuje różne inne drogi dojścia do stanu samadhi, które nie zakładają istnienia Boga. Nawet ateiści mogą tam dojść. Ludzie wierzący natomiast mogą przyjąć wiarę w Boga jako punkt wyjścia. A poza tym uważam, że nie trzeba się tym zajmować. W otoczeniu Iyengara, mówi się, że on jest wcieleniem Matsyendry, twórcy hatha vidyi, nauki o jodze. Ja się go zapytałem, czy on jest tym wcieleniem. on się zaśmiał i mówi: „A jakie to ma znaczenie? Ważne, kim ktoś jest, a nie, kim kto był. Bo to, kim jest, warunkuje, kim będzie. Jakie to ma znaczenie, kim kto był. Nie trzeba się tym zajmować”.

Jak myślisz, dokąd praktyka jogi doprowadzi Cię w przyszłości?

Praktykę jogi nie należy zawężać do asan, czy do pranajam, ale to jest cały system. Nie mam jakiś oczekiwań, co do tego. Nie bardzo mnie obchodzi, szczerze mówiąc, dokąd mnie doprowadzi. Co będzie, to będzie. Tak jak Iyengar mówi, ważne jest to, kim się jest teraz. To warunkuję, kim się będzie później.

Czy praktykujesz teraz jeszcze coś innego niż hatha - jogę?

Powtarzam mantrę, którą dostałem od Swamiego Muktanandy.

Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś osiągnąć na tej ziemi? W życiu?

Chciałbym stworzyć ośrodek, z dwiema salami, żeby w jednej z niej można było prowadzić jogę zdrowotną. Niezależnie od innych zajęć. Ośrodek wyposażony we wszystkie przyrządy, jakie Iyengar wymyślił. Chciałbym móc jeszcze pracować z grupą ludzi, którzy podjęliby się głęboko uprawiać jogę jako sztukę, a nie tylko z ludźmi, którzy po krótkim uczeniu się używają jogę tylko jako sposób na zarabianie pieniędzy.

W jakim kierunku będzie się rozwijać joga w Polsce?

Myślę, że będzie spadać do coraz niższego poziomu prowadzenia, bo będzie się dogadzać coraz niższym gustom publiczności. Nawet do tego stopnia, że Iyengar joga może nie być dominującą formą jogi w Polsce lub sama przejdzie dużą transformację, co się już zaczęło dziać. Ale na razie 80-90 % jogi w Polsce to joga Iyengara. W ciągu 10 lat to się zmieni.

Jesteś uznanym nauczycielem. Czym przede wszystkim dzielisz się ze swoimi uczniami?

Dzielę się z nimi sposobem pracy, jaki poznałem pracując z B.K.S Iyengarem, w okresie, kiedy jeszcze uczył. Ten rodzaj pracy jest tym, który mnie zainspirował. Te zasady, które on postawił, sposób pracy, wymagania, atmosfera, w jakiej to się odbywało, były tym, co mnie zainspirowało.
Prawdopodobnie, gdybym w tej chwili zaczynał w niektórych szkołach, w których uczy się jogi Iyengara, gdybym był młodym człowiekiem, to może nie zainspirowałoby mnie to w ogóle i niewiele bym osiągnął.
To, czego Iyengar wtedy uczył, w takiej skali, w takim zakresie, nie ma już tego w takim stopniu nawet w Punie. Tamta forma pracy, intensywność, która tam była, pozwalała przekraczać ograniczenia. Iyengar wyzwalał uczniów, wytwarzając atmosferę uważności, w której pękały, rozpływały się bloki, gdzie umysł był odblokowywany i nie zajmował się lękami: czy ja mogę to zrobić, czy nie, tylko robił. W tej chwili trudno jest znaleźć na świecie nauczyciela, który by tak pracował. Zazwyczaj nauczyciele zaszczepiają własne lęki u uczniów: „nie rób tego, bo ci się coś stanie” „nie rób, bo coś”. Oczywiście technika i ostrożność są konieczne, ale nie do przesady i nie na taką skalę, żeby zaszczepiać lęk. Iyengar najlepiej wiedział o zagrożeniach, a jednak tak nie stawiał sprawy, żeby ludzi ograniczać i straszyć. Wyzwalał odwagę do pójścia dalej. Współcześni nauczyciele zasypują uczniów szczegółami technicznymi, które oczywiście są potrzebne, ale robią to w sposób, który jest kładzeniem tylko do głów, a nie do komórek ciała. Zamiast dawać uczniom wiedzę wtedy, gdy ciało jest rozgrzane, kiedy są w toku pracy, kiedy umysł staje, bo są doprowadzeni do granic swoich możliwości – robi się to intelektualnie. A przecież właśnie wtedy powinno się dorzucać jakiś szczegół, wiedzę praktyczną, która dociera do ciała ucznia w tym momencie i jest przez ciało akceptowana. Ogromna większość nauczycieli robi to intelektualnie. Przerywają ćwiczenia, gdy uczniowie są rozgrzani, „godzinami” coś tłumaczą, w tym czasie ciało stygnie, uważność znika. Iyengar bardzo, bardzo to krytykował, ten temat zawsze wracał po jego wyjazdach na Zachód. Źle oceniał kierunek, w jakim idzie nauczanie jego metody. Nazywał to nauczaniem intelektualnym, technicznym, pozbawionym kontaktu z drugim człowiekiem, które jest charakterystyczne dla większości nauczycieli z Zachodu. Oczywiście szczegóły są ważne, ale przede wszystkim musi być emocjonalny przekaz. Ja miałem szczęście doznać tego emocjonalnego przekazu, gdzie serce przemawiało do serca. Tego obecnie prawie nikt nie robi. Prawie nie ma ludzi, którzy tak pracują, co więcej, nie widzą oni nawet takiej potrzeby. Uważam, że jest coraz większy rozdźwięk między metodą nauczania, którą Iyengar kiedyś reprezentował, a tym, co się obecnie przekazuje pod tym szyldem w Polsce.

Nie masz wrażenia, że ta metoda zmienia się? Ewoluuje?

Warunki i predyspozycje ludzi, którzy mieszkają w Indiach, gdzie ta metoda była stworzona są inne niż w Polsce. Osobiście będąc w Indiach zauważyłem, że aby Hindusi chcieli coś ćwiczyć, czy jogę, nie jogę, to trzeba ich mocno zmotywować. Taka bardzo ostra dyscyplina jest niezbędna do tego, żeby cokolwiek się zadziało. Tutaj, na zachodzie, w Europie i po części zapewne w Stanach jest trochę inaczej. Amerykanie nie potrafią zaakceptować bólu. Polacy lubią ciężko pracować z ciałem. Koreańczycy, Japończycy, potrafią się zakatować na śmierć sami, bez poganiania ich.

Czy myślisz, że to jest zatracenie tej metody, czy to jest jednak jakaś ewolucja?

Nie wiem, czy ewolucja. Było wielu ludzi w latach 60-tych, 70-tych, 80-tych, którzy próbowali naśladować to, co robił Iyengar, nie mając jednocześnie tego poziomu (leczenia emocjonalnie ludzi, sił, autentyczności praktyki). Został tylko krzyk, albo uderzenie albo wyzwisko. Dlatego Iyengar-owie wycofali się z tej metody trochę. Po drugie: tak, jak powiedziałem są ludzie, którzy mają w sobie taką potrzebę pracy, że oni sami (ich ego, super ego) każe im ćwiczyć. Tacy perfekcjoniści, którzy myśleli, ze trzeba się katować w tej jodze. Iyengar uczył w sposób bardzo intensywny. Oni tak ćwiczyli sami potem, myśleli, że tak trzeba cały czas. Nie zwracali uwagi na to, że jednak trzeba znaleźć ten spokój i równowagę.

Ogólnie na zachodzie joga Iyengara (w Polsce trudno o tym mówić, bo tu 90% to joga Iyengara) ma opinie takiej twardej, mocnej. Spotkałem się z takimi opiniami. Czy to jest sprawa osób tych niekompetentnych, które próbowały zaszczepiać coś, nie mając do końca o tym pojęcia? Czy to odchodzenie od jakiegoś czasu od bardzo mocnego, zdecydowanego przekazu wiąże się z troszeczkę innym spojrzeniem praktykę i na efekty, jakie może przynieść inna praktyka?

Ogólnie, kiedy mówimy o tej intensywności chciałbym jedną rzecz uściślić to chodzi przede wszystkim o intensywność uważności. Utrzymywanie uważności i bycie z nauczycielem, z tym, co on mówi. Nie spotkałem się, żeby ktoś został ukarany, czy w jakiś sposób deprecjonowany za to, że jest sztywny, czy czegoś nie może wykonać. Natomiast wymagana jest przede wszystkim uważność. Na tym polega trudność tej metody. Nie na robieniu tysiąca pokłonów do słońca, jak np. niektórzy Japończycy robili, (Gita to krytykowała). To utrzymywanie uważności jest najtrudniejsze. Ona ciągle ucieka. Nauczyciel musi w tym pomagać. A jak może pomagać? Musi czasami być surowy. Większość nauczycieli się boi, że karcenie uczniów spowoduje ich odejście, czyli utratę klienta. Są mili. I co zostaje? Bez uważności zostaje tylko trudność fizyczna. Zostaje to, że człowiek ćwiczący ciągle napotyka się na barierę bólu, barierę sztywności, próbuje ją przejść. Potrzebna jest pewna mobilizacja organizmu do tego. Jeżeli ta osoba się rozgląda myśli o czymś innym, nauczyciel boi się ją skarcić, skorygować, to zostaje jej umysł gdzieś indziej, myśli o czymś innym, a ciało robi. Ciało jest osobno, umysł osobno. Nie ma emocjonalnego przekazu.To jest właśnie neurotyczna osobowość naszych czasów. Z wymagania uważności na pewno Iyengarowie nie zrezygnują, nawet jeśli zmniejszają inne wymagania wobec uczniów.

Jeśli byś miał wybrać tylko trzy pozycje, to które byś wybrał?

Salamba-sarvangasa, halasana na krześle, setubandha-sarvangasana.

A dlaczego te pozycje?

No bo one bardzo odstresowują.

Asana, która na początku sprawiała Ci największy kłopot?

Supta-virasana. Przystępowałem do niej kilkanaście razy dziennie przez 5 miesięcy. Dopiero wtedy coś się zaczęło zdecydowanie zmieniać.

Asana, którą wykonujesz najczęściej

Wykonuję całe cykle. Nie wybieram sobie jakiejś asany, dlatego że ją lubię.

Czy chciałbyś coś od siebie dodać?

Bycie nauczycielem jogi na Zachodzie jest bardzo trudne, ponieważ prowadzenie szkoły wymaga faktycznie prowadzenia firmy. Trudno jest utrzymać równowagę praktyki, nauczania i prowadzenia biznesu. Przykład ku temu dał Iyengar. Do tej pory w Indiach było inaczej. Było tak, że zostawało się mnichem, ascetą, sadhu. Nie zakładało się rodziny, żyło się z tego, co dawało społeczeństwo. Mieszkało się w jakimś aśramie albo pod protektoratem Mistrza, który z kolei otrzymywał dotacje od bogatych ludzi. Ci, którzy poświęcili się praktyce, mieli czas i środki, mogli się dogłębnie zajmować sztuką. Sztuką jogi również. Natomiast to, co my tutaj mamy na Zachodzie, to jest prowadzenie biznesu, życie w stresie. Z jednej strony daje to nam, nauczycielom jogi, możliwość zrozumienia ludzi, którzy do nas przychodzą, którzy są w podobnej sytuacji - prowadzą swoje przedsiębiorstwa, albo pracują na etacie, mają dużo pracy. Ale z drugiej strony jest to jakieś zubożenie. Nasza cywilizacja, nasza kultura zachodnia nie wypracowała takich form pomocy, subsydiów (oprócz klasztorów w chrześcijaństwie). Z jednej strony mamy wiedzę o problemach naszych uczniów, bo żyjemy w tym samym świecie, musimy prowadzić biznes. Ale z drugiej strony strasznie się zanieczyszczamy. Może nam zabraknąć czasu i energii, aby dotrzeć do końca naszej drogi w sztuce jogi.
Tak jakby joga nie sprawdza się w życiu codziennym, nie jest to sposób pracy, który w trudnych sytuacjach posuwa nas naprzód? Ja zmierzam do czego innego robiąc taki długi wywód. Uważam, że należałoby w tej sytuacji umieć dotrzeć do ludzi, którzy mają pieniądze w tym kraju i zaproponować im coś, co by im pomogło. Z drugiej strony oni by wyłożyli pieniądze na pomoc w dalszym propagowaniu jogi. Stworzenie sponsoringu dla praktykujących, żeby oni byli odciążeni od konieczności zarabiania. Pomoc w budowaniu ośrodków, które by były lepiej wyposażone. Przy czym sponsorom dawana by była prawdziwa sztuka. Nie zachowania pod publiczkę, nagięte komercyjnie przedsięwzięcia, że ktoś tam, gdzieś, dwa miesiące się pouczył i już uczy, bo jest w stanie przyciągnąć ludzi. Mówię o takich przedsięwzięciach, gdzie stawia się na jakość, gdzie stawia się ludziom, uczniom wymagania. Nigdzie na świecie nie ma tak, żeby takie miejsca utrzymywały się same. Z biletów, czy z kart wstępu, jeżeli to ma być autentyczny poziom. Tak jak jakieś alternatywne teatry, alternatywna sztuka, która musi mieć sponsora. Mecenat. Jeżeli tego nie będzie to my wszyscy jako nauczyciele jogi będziemy dźwigać swój krzyż. Będziemy walczyć ze sobą. Wszystkie szkoły będą się podgryzać. Mniej czy więcej. Zawiść. Będą zazdrości. Tak do odczuwam.
Jeżeli nie stworzymy jakiegoś mecenatu, to po prostu będziemy coraz bardziej przyciśnięci problemami codziennymi, coraz więcej energii będziemy musieli tracić na prowadzenie firmy. Będziemy musieli w jakiś sposób zaniżać poziom, aby uczynić jogę bardziej dostępną dla dużych mas społeczeństwa. Co ma walor taki, że dużo ludzi może spróbować. Ale może się okazać, że ta forma pracy (metoda Iyengara), mimo spadku swojej jakości w Polsce jest nadal jeszcze nie do zaakceptowania przez szerokie masy społeczeństwa. Jeśli inne metody się rozwiną, gdzie jest miło, przyjemnie, po każdej asanie się odpoczywa, jest palenie kadzidełek, słuchanie muzyki indyjskiej to może się okazać, że nawet utrzymanie się z wpłat nie będzie możliwe dla niektórych szkół. To jest ten problem. Takie są moje prognozy.

Bardzo dziękuje za spotkanie.

niedziela, 8 października 2006
rozmawiał: Wiktor Morgulec
Portal joga-joga 

 

 

Joga, książki, wydawnictwo – rozmowa ze Sławomirem Bubiczem 

W tej chwili pojawia się bardzo wiele książek o jodze. W Stanach publikacje liczone są w tysiącach, w Polsce jest ich może trochę mniej. Ale są w ciągłej sprzedaży: w księgarniach, w szkołach jogi, na Allegro. Nie tak dawno ksiązki o jodze można było policzyć na palcach jednej ręki. Pierwszą osobą, która stale i konsekwentnie zaczęła zajmować się wydawaniem książek jogicznych jest Sławomir Bubicz, z którym na ten temat rozmawiamy.

Sławku, od lat zajmujesz się wydawaniem książek. Założyłeś Wydawnictwo Virya. Pierwszą książką, którą wydałeś była „Hatha joga” Gabrielli Giubillaro w 1985 roku.

„Hatha Joga”, Gabrieli to nie była pierwsza książka. Wcześniej wydałem książkę będącą fragmentem „Światła jogi”, kurs dla początkujących. To była 1/3 książki i wszystkie zdjęcia zebrane w jedno. Nazwałem to „Asana”. Wówczas, w okresie po stanie wojennym nie było możliwości wydania jej w Polsce oficjalnie. Wydałem ją drugim obiegu.
Druga książka to była właśnie Gabrielli - „Hatha joga”. Geneza tej książki była taka: Gabriella pierwszy raz przyjechała do mnie w 1984, ale jeszcze wtedy nie prowadziła zajęć, to była wizyta towarzyska. Postanowiliśmy, że w 1985 r. Gabriela przyjedzie i poprowadzi kursy. Zorganizowałem jej kursy w Polsce w czterech miejscach (Lublinie, Warszawie, Wrocławiu, Szczecinie). Gabriella była miesiąc, po tydzień w każdym miejscu. To były kursy pięciodniowe. Postanowiliśmy, że Gabriella napisze książkę, który będzie podręcznikiem dla ludzi, którzy chcą kontynuować praktykę. I tak Gabriella napisała tę książkę specjalnie dla Polaków.

Ta książka była specjalnie dla Polski, to fantastyczne! W bardzo szybkim tempie ją pisała...

Tak, bardzo się sprężyła. Po tych kursach napisała tę książkę dla nas.



Patrzę na stopkę książki Gabrielli i widzę numer cenzora (R-7). Ta książka była wydana oficjalnie i cenzor ją widział. Tak, ta książka nie była wydana poza zasięgiem cenzury, tylko oficjalnie w nakładzie 1 tys. egzemplarzy i nieoficjalnie w nakładzie 4 tys. egzemplarzy.

To była taka historia. Był rok 1985, dopiero skończył się stan wojenny. Prowadziłem zajęcia jogi we Wrocławiu. Mój przyjaciel Przemek Łoś, (który pomagał mi organizować pobyt Gabrielli i moje kursy) wiedział, że zależy mi na wydaniu oficjalnie książki, wpadł na pomysł, aby pójść do Zrzeszenia Studentów Polskich. To była komunistyczna organizacja, ale mniej komunistyczna niż Socjalistyczne Zrzeszenie Studentów Polskich. Prawie nikt się nie zapisywał do tych organizacji, były bojkotowane, ale postanowiliśmy je wykorzystać do naszego celu. Wiedzieliśmy, że oni desperacko szukali jakichś form aktywności, potwierdzenia, że coś robią. Wkręciliśmy aktywistę w to, żeby nam wydał 1 000 egz. książki. ZSP bardzo się ucieszyło, ze mogą się wykazać. Drukował to pan, który był również w podziemiu. Oficjalnie pracował w państwowej firmie drukarskiej, ale wieczorami i nocami robił inne rzeczy. Zrobił nam 3 000 egzemplarzy więcej. Ważna była ta liczba 1 000 egzemplarzy, ponieważ do takiej liczby było łatwo dostać zgodę cenzury, a powyżej tej liczby akceptacja cenzury szła jakimś innym trybem i wiadomo było, że by się nie zgodzili. Tysiąc to było za mało, dlatego też pozostałe 3 000 egzemplarzy były zrobione w podziemiu, nieoficjalnie. Gabriella o tym wiedziała, zresztą sponsorowała to. Pamiętam, że pożyczyła mi 1000 dolarów na to, żebym mógł wydrukować tę książkę w większej ilości. Wówczas to była astronomiczna suma. Później oczywiście jej oddałem te pieniądze. Dostawała również pewien udział ze sprzedaży tej książki. Książki sprzedały się szybko, w rok czy półtora. ZSP na końcu dostało pieniądze ze sprzedaży. Ja miałem z nimi umowę na dystrybucję.
Pamiętam jeszcze jedną historyjkę. Po wydrukowaniu tych książek, wielkie pudła zostały zawiezione na stację kolejową we Wrocławiu samochodami osobowymi kombi. Tam nadawaliśmy paczki do Lublina, gdzie wówczas mieszkałem. To było wiele pak. Z duszą na ramieniu jechaliśmy na dworzec. Nadaliśmy je na pociąg, odjeżdżamy dwoma samochodami a tu zaczyna nas gonić milicja. Zaczęliśmy uciekać. Ja jechałem w samochodzie z drukarzem, a drugi drukarz, podległy jemu, jechał za nami. Była gonitwa ulicami. W końcu ten, z którym ja jechałem, z piskiem opon wjechał w boczną uliczkę, dwa radiowozy za nami, zablokował dwa radiowozy, żeby nie mogły jechać dalej. Nasz drugi samochód uciekł. Myślę, że tam były jakieś nieoficjalne druki. Milicja nam powiedziała, ze gonili nas, bo nasz kierowca wyjeżdżając nie wrzucił kierunkowskazu. Ale ja myślę, że to była tylko oficjalna wersja i że chcieli sprawdzić dokumenty, kto nadawał takie ilości. Szczęśliwie nie było dalszego ciągu. System już zaczynał się sypać. W Lublinie odebrałem paczki i schowałem.

Dlaczego akurat Gabriellę poprosiłeś o napisanie książki?

A kogo miałem prosić? Nie znałem nikogo innego, kto chciałby przyjeżdżać do Polski z Zachodu i uczyć jogi. Gabriellę spotkałem w Punie u Iyengara, miała dobrą praktykę. Jednak wtedy nie uważała się za uczennicę Iyengara, tylko Dony Holleman. Potem było jakieś nieporozumienie między Iyengarem a Doną. Gabriela oczywiście brała stronę Dony. Miały swoją wizję tego, jak joga powinna być nauczana. W książce Gabriella chciała pokazać asany tak, jak ona je rozumie. Miała pomysł na pokazanie pracy w asanach strzałkami na rysunkach, czego nie było w książkach Iyengara. Niedawno napisałem do Gabrielli. Gabriella kiedyś mi przekazała prawa autorskie do tej książki, ale nie chciałem jej wznowić bez zgody Gabrielli. Zapytałem, czy by chciała, abym wznowił tę książkę i czy chciałaby coś w niej zmienić, żeby była aktualna. Zaproponowałem, żebyśmy ją wydali z inną okładką. Wówczas była to jedna z najbardziej ekskluzywnych okładek, teraz myślę, że mogłaby być inna. Gabriella odpowiedziała, że nie jest zainteresowana wznowieniem książki. Napisałem jeszcze raz. Może jeszcze ją przekonam. Na razie Gabriella milczy.
Powiedzmy sobie jasno, ze sprzedawanie xerówki tej książki w różnych szkołach jogi, które teraz się odbywa jest co najmniej niemoralne. Z punktu widzenia ustawy o prawach autorskich i pokrewnych jest to kradzież Twojej własności intelektualnej. Z drugiej strony - co można zrobić jeśli tej książki nie ma na rynku.

Nie powinna być sprzedawana xerokopia, a jeśli już, to za Twoją zgodą. I na Twoich warunkach. Książki z Zachodu w latach 70, 80. były kserowane bo nie było możliwości ich wydania. W momencie kiedy są takie możliwości, to zupełnie inna sprawa. Tak, tym bardziej, ze Ty masz pełne prawa autorskie do tej książki.

Tak, jeżeli autor czy właściciel praw nie wznawia pozycji, a książka jest potrzebna to należy przynajmniej zapytać o zgodę.

Kiedy patrzysz z perspektywy czasu – myślisz, że ten podręcznik spełnił swoją funkcję?

Żaden podręcznik nie może spełnić funkcji duchowego praktykowania. Na pewno był to w tamtych czasach przyjemny znak, ci, którzy mieli książkę, zapamiętywali, że ćwiczyli u takiej nauczycielki. Niedawno Jacek Santorski mówił mi, że nadal używa tego podręcznika, kiedy sam ćwiczy, ponieważ rysunki mu pomagają zrozumieć ruch. Notabene jego żona pozbyła się pewnej długoletniej dolegliwości dzięki warsztatowi z Gabriellą.

Jak doszło do pomysłu, żeby wydawać książki Iyengara w Polsce?

W 1984 r. wróciłem z Indii do Polski i zacząłem prowadzić zajęcia. Bardzo szybko przetłumaczyłem kawałek „Światła jogi” i wydałem pod tytułem „Asana” w następnym roku, w 1985. Dlaczego nie wydałem tego oficjalnie? Joga wtedy nie była popierana przez rząd i dobrze, że w ogóle pozwalali ją ćwiczyć. Czułem, że nie jest możliwe wydanie książki, w której mówi się otwarcie o Bogu, o rozwoju duchowym, itd.
Były wcześniej w Polsce książki nawiązujące do jogi – Malina Michalska (Hatha joga dla wszystkich), Wiesław Romanowski (Teoria i metodyka ćwiczeń relaksowo-koncentrujacych), Aladara Koglera, (Joga). One zawierały niewiele asan, o sprawach duchowych mówiono bardzo oględnie, nie wprost, nawiązywano do badań naukowych, zawierały zagadnienia medyczne. Natomiast w „Świetle jogi” było nawiązanie do świętych tekstów. Czułem, że tego w ogóle nie wydadzą, nie miałem też jeszcze kontaktów. Pierwszą książkę wydałem w podziemiu. Po prostu zleciłem to pewnemu człowiekowi we Wrocławiu, on mi to wydrukował i rozprowadzałem książkę na kursach, też ją wysyłałem. Wtedy były z tym problemy, np. z kopertami czy sznurkiem i papierem do pakowania książek. Musiałem uwodzić panią na poczcie, żeby mi to sprzedawała „spod lady”. Była możliwość jakichś represji ze strony władz, ale oni wiedzieli o tym i woleli, żeby ludzie zajmowali się jogą niż konspirowali. Zresztą osobą, która robiła oprawę graficzną tego pierwszego fragmentu Iyengara „Asana” i książki Gabrielli, był Jan Krzysztof Wasilewski, opozycjonista, wydawca gazetek podziemnych. W okresie stanu wojennego był internowany. Potem wydałem Hatha jogę Gabrielli, o czym opowiadałem.
Moje działania chyba jednak trochę zdenerwowały władze, bo po kolejnym tournee z Gabriellą w 1986 r. zaczął mnie odwiedzać dzielnicowy-milicjant w ramach akcji tropienia „niebieskich ptaków”. Nie byłem oficjalnie nigdzie zatrudniony, co wtedy było obowiązkowe. Jednostka wojskowa usilnie próbowała wcielić mnie do służby w charakterze wojskowego psychologa, mimo że nigdy nie przeszedłem służby zasadniczej. Żeby z tym skończyć zapisałem się na studia doktoranckie. W międzyczasie stale tłumaczyłem i poprawiałem tłumaczenie „Światła jogi”, która potem wyszła jako „Joga”. Piękna, czarna książka, wydana w PWN 1990 roku.



Od 1984 do 1987 roku naprawdę wiele godzin dziennie, kosztem swojej praktyki i pracy siedziałem i tłumaczyłem „Światło jogi”. Znałem język, znałem pojęcia filozoficzne, jestem w końcu absolwentem wydziału filozofii chrześcijańskiej KUL, ale była to bardzo trudna praca i pożerająca bardzo dużo czasu. W Polsce następowała coraz większa liberalizacja. Zaczęły puszczać okowy cenzury. Widać było, że ten system już się kruszy i wiotczeje. W 1987 albo 1988 roku ktoś z moich uczniów z Warszawy, (wiem kto, ale nie mogę sobie przypomnieć imienia) skontaktował mnie z PWN, które było wówczas najbardziej prestiżowym państwowym wydawnictwem naukowym w Polsce. Ważna rzecz: 1 stycznia 1988 r. weszła w życie ustawa o działalności gospodarczej. To zmieniło wszystko.
W 1987 roku byłem zmęczony walką z domami kultury, z różnymi instytucjami, w których prowadziłem jogę. Ponieważ przychodzili ludzie i płacili bardzo dużo, a ja dostawałem jakąś niewielką sumę, bo tak niskie były stawki państwowe. Nie miałem podstawowych warunków do prowadzenia zajęć. Na przykład w Lublinie przez pół roku prowadziłem zajęcia w domu kultury, w którym ludzie przychodzili do kina w butach w zimie, ze śniegiem, potem z kina przechodzili przez środek ludzi ćwiczących. Albo za drzwiami odbywały się posiedzenia Rady Miejskiej PZPR i stu facetów paliło papierosy. Dym przenikał i śmierdział. Była możliwość samozatrudnienia, ale trzeba było zrobić egzaminy państwowe, które by mnie do tego upoważniały. Artyści mieli taką możliwość. Nie wiedziałem czy ja też będę mógł się starać o takie uprawnienia. Nikt nie wiedział kto miałby być w takiej komisji. Aby się dowiedzieć, zadzwoniłem w tym celu do Komitetu Młodzieży i Sportu, w którym szefem był Aleksander Kwaśniewski. Słyszałem jego nazwisko jako młodego, prężnego działacza. Zadzwoniłem, on się przedstawił, miałem z nim godzinną rozmowę. Był bardzo miły co mnie zdziwiło,(bo z komuchami to nigdy nic nie wiadomo). Miałem takie wyobrażenie, że to twardogłowi, grube szyje, karki, takie niskie czoła, złe spojrzenia. A tutaj facet bardzo kulturalny, elokwentny. Wszystko mi zaczął tłumaczyć, pochylił się nad moim problemem, że rzeczywiście można by podchodzić do egzaminu. Ale mówi w końcu tak: „Proszę pana, ja myślę, że to wszystko jest niepotrzebne. Ja zdradzę trochę, to nie jest tajemnica, może pan nie wie, ale od 1stycznia wejdzie taka ustawa, że pan będzie mógł sobie założyć działalność gospodarczą i prowadzić sobie jako prywatne przedsiębiorstwo”. Dla mnie to było coś niesamowitego. Nigdy o czymś takim nie słyszałem, nie wierzyłem. Zaczął mi tłumaczyć zasady jakie będą i otworzył mi trochę oczy. Mam bardzo miłe wspomnienie z rozmowy z Kwaśniewskim mimo, że był reprezentantem ustroju, którego nie lubiłem, ale szanuję go za to, że poświęcił mi czas i wyjaśnił to wszystko.

I założyłeś własną działalność?

Działalności w 1988 nie założyłem bo chciałem jeszcze raz wyjechać do Indii ale zanim wyjechałem, to oddałem w PWN pełne tłumaczenie książki.

A kto miał prawa autorskie do tej książki?

PWN starał się o prawa autorskie. W PWN przeczytano tłumaczenie. Dostałem informację, że jest to świetne. Przeszło przez cenzurę, cenzura to puściła. W PWN zaczęto pracować nad tą książką. Ja pojechałem do Indii, gdzie byłem dwa lata. W 1989 r. do Puny przysłali mi egzemplarz do korekty, ale mówili, że niewiele musieli redagować. Byli zainteresowani dalszą współpracą ze mną, faktycznie, później kilka książek (spoza jogi) dla nich przetłumaczyłem. Zrobiłem korektę, odesłałem i rok później, w 1990 ukazała się książka Joga w nakładzie 60 000 egzemplarzy.
W międzyczasie była taka historia. Nalegałem, żeby kupili oryginalne ilustracje do książki.. Fakt, że ilustracje kosztowały 200 dolarów i jak rozumiem PWN chciał zaoszczędzić. W tamtych czasach to była średnia roczna pensja. Redaktorzy w PWN zrobili kopie ilustracji, które są w angielskim egzemplarzu. Wyretuszowali je. Kiedy to zobaczyłem, to się zatrząsłem, tak mi się to nie podobało Byłem wzburzony, powiedziałem o tym Iyengarowi. Dzwoniłem z Puny do Polski, rozmawiałem z panią redaktor i powiedziałem jej, że Iyengar mówi, że taniej ma te zdjęcia jakiś jego agent w Szkocji, żeby PWN do niego się zwrócił. Około 20 dolarów mnie kosztowała ta rozmowa, co było równoważne miesięcznemu pobytowi w Indiach. PWN poprosiło o te ilustracje. Agent przysłał ilustracje, PWN po jakimś czasie odesłał mu z powrotem. Iyengar mi powiedział, że jeszcze zgubili mu kilka zdjęć z tego kompletu. Odesłali niekompletny zestaw zdjęć agentowi. Ja byłem wewnętrznie wkurzony na ten PWN, ale trudno, zrobili co chcieli. Potem Iyengar mówił, że nawet tak strasznie nie wyszło. Jak na tamte czasu było to do przyjęcia. Kiedy Iyengar zobaczył tę książkę, pogratulował mi, powiedział “I congratulate you”, podał mi rękę, (czego nigdy wcześniej nie widziałem, żeby robił). Powiedział: to 11 język, w którym ukazało się Światło jogi.

Czy dobrze się sprzedawała?

Ona się bardzo dobrze sprzedawała. 60.000 to jest kolosalny nakład. Nie było dodruku ale sprzedało się wszystko. W 1993 już jej nie było w księgarniach, szukałem jej, ale były tylko resztówki w hurtowniach.

Co było dalej, jak to się stało, że Ty zacząłeś wydawać książki Iyengarów?

W 1993 roku pojechałem do Panchgani na ten słynny kurs, który poprowadził Iyengar na 75-lecie swoich urodzin. Któregoś dnia podszedł do mnie i powiedział, że chciałby żebym wydał jego książki w Polsce. Tych książek było jeszcze kilka. Powiedziałem, że to uczynię. Kiedy wróciłem do Polski, zacząłem rozmowy z PWN, żeby wydali wznowienie. PWN odpowiedział, że nie, nie wznowią jej bo był duży nakład, i z badań rynku wiedzą, że ta książka już się nie sprzeda. Zwróciłem się do kilku wydawnictw, które wydawały tego typu literaturę, ale oni powołując się na rozeznanie rynku również odmówili. Stwierdzali, że wznowienie „Jogi” i inne książki nie sprzedadzą się. Stwierdziłem, że skorzystam z nowej wolności gospodarczej i sam wydam te książki. Wiedziałem, że mogę ponieść klęskę, że wymaga to dużych nakładów, dużo energii własnej ale postanowiłem podjąć to ryzyko. W 1995 roku powstało Wydawnictwo VIRYA. Napisałem do wydawców angielskich w sprawie 4 tytułów: “Drzewo jogi”, “Światło jogi”, “Pranajama”. “Jogasutry” Patandżalego. 



Kupiłem prawa do tych czterech książek. Jako pierwsze przetłumaczyłem i w 1995 r. wydałem “Drzewo jogi”. Potem w 1996 wydałem wznowienie Jogi pod nazwą “Światło jogi”. 



Później przetłumaczyłem wraz z Lilianą Pechal książkę Pranajama, którą wydałem w 1997. Wznawiałem kilka razy te tytuły. Okazało się, że te książki się sprzedają. 



Na wydanie książki Gity „Joga doskonała dla kobiet”, której prawa są w Indiach, w Delhi, podpisałem umowę w 2001 r. Na razie było to jedno wydanie, również w moim tłumaczeniu. Ostatnią książkę Iyengara „Joga światłem życia” wydało wydawnictwo “Galaktyka”. Na pomysł, aby wydać tę książkę wpadł Michał Szczepanik. Jego dziewczyna, Ania ją przetłumaczyła. Ja zostałem poproszony o redakcję merytoryczną i sprawdzenie każdego zdania z oryginałem angielskim, co wykonałem.

A co z Jogasutrami? To 4 tytuł, który wymieniłeś.

Konrad Kocot miał je przetłumaczyć. Dwa lata się z tym opóźniał, ale w końcu zrobił. Ostrzegałem go troszkę wcześniej, że mogę już nie mieć pieniędzy na wydanie, jeśli się będzie opóźniał. No i w 1998 roku nie miałem na druk, oprawę graficzną, zapłacenie tłumaczowi. Ja wtedy robiłem remont lokalu pod Akademię, byłem w strasznych długach. Konrad zaproponował, że on wyda tę książkę Do 2002 roku miałem prawa do tej książki, z których na prośbę Konrada zrezygnowałem. Umówiliśmy się, że ja napiszę do wydawców angielskich, na piśmie zrezygnowałem z praw do tej książki, straciłem 600 funtów, ponieważ nie wydałem tej książki, oni mi nie oddali zaliczki. Konrad powiedział, że wyda tę książkę. Do tej pory nie wydał.
Do tej pory mam jedno oficjalne tłumaczenie - Cyborana Takie hermetyczne są “Jogasutry” w tłumaczeniu Cyborana. Niewiele bardziej rozwinięte niż zwięzłe sutry. Są bardzo dobre – Cyboran był uczonym. Ale komentarz Iyengara do “Jogasutr” jest bardzo potrzebny, ponieważ nawiązuje do jego metody. Iyengar komentuje jak Jogasutry mają się do jego metody. A jak to się stało, że książka Gity wyszła tak późno w Polsce? W Anglii wyszła w 1983 r.

Nikt inny w środowisku nie wyszedł z taką inicjatywą. Tłumaczenia poprzednich książek zajmowały mi wiele czasu i odbywało się to kosztem mojej praktyki i nauczania. Nie mogłem ciągle tłumaczyć i tłumaczyć. Robiłem przerwy. Kiedy znowu miałem trochę czasu to postanowiłem książkę Gity przełożyć na język polski. 



W 2001 został wydany bardzo piękny album B.K.S Iyengar, Yoga the path to holistic health. Nie masz ochoty zająć się tłumaczeniem tego albumu? Nie mam w tej chwili pomysłu żeby zająć się albumem. Wiem od osób mających wydawnictwa, że jest bardzo duży problem z wydawaniem książek albumowych, kolorowych, ze zdjęciami. Aby się je opłacało drukować muszą być wysokie nakłady, a to oznacza duże koszty. Albumy są trudno sprzedawalne. Obawiam się tego przedsięwzięcia.

A jak jest z prawami autorskimi?

Mogę odnawiać prawa autorskie, zwykle co siedem lat. Jak wszystko idzie dobrze, to wydawca Iyengarów z Anglii automatycznie przedłuża.

Opowiedz o swojej działalności translatorskiej. Jakie jeszcze książki tłumaczyłeś?

Książkę „Uzdrawianie praniczne” Filipińczyka - Choa Kok Sui i dwie inne jego książki. Na początku lat 90 PWN postanowił trochę zmienić profil i wydawać też książki paranaukowe. Kiedyś wydawali książki najwyższego lotu, uznawane.
Z czasem zaczęli wydawać też książki, nie chcę powiedzieć, że gorsze, ale nie naukowe. Chcieli zarabiać. Wtedy była modna bioenergoterapia, ten pan przyjeżdżał do Polski i PWN postanowił wydać jego książki. Dla mnie był to dodatkowy sposób zarabiania.

Opowiedz o dystrybucji książek.

Kiedy wydałem “Drzewo jogi” w 1995 r. to chciałem, żeby ta książka trafiła do jak najszerszych kręgów. Chciałem żeby była w księgarniach. Dałem ją osobie, która chodziła na jogę, zajmowała się dystrybucją książek, miała swoją firmę. Okazało się, że nie otrzymałem zapłaty za bardzo dużą ilość książek. Także część hurtowników, którzy ode mnie brali egzemplarze, zbankrutowała, też się ze mną nie rozliczyła. Potem taka sytuacja, chociaż w trochę mniejszym stopniu, bo już byłem bardziej uważny, spotkała “Światło jogi” i „Pranajamę”. Poza tym księgarnie nie chcą kupować książek bezpośrednio od małego wydawcy i interesują ich wyłącznie nowości – przez jeden, dwa miesiące od wydania. Po tych doświadczeniach postanowiłem, że nie będę już dawał nikomu do dystrybucji. Postanowiłem sprzedawać sam i przez internet, dlatego książek nie ma w księgarniach. Z punktu widzenia czytelników o dobrze, bo mam je w ciągłej sprzedaży.

Jakie masz plany wydawnicze?

Pod koniec czerwca wydaję podręcznik asztanga-jogi „Joga Mala”. To jedyna książka napisana przez jednego z najwybitniejszych współczesnych nauczycieli, Sri K. Pattabhiego Joisa, z ilustracjami. Są tam zdjęcia Pattabhiego i jego wnuka Sharata. Zgłosił się do mnie z prośbą o wydanie tłumacz tej książki Marcin Januszkiewicz, który jest nauczycielem asztanga-jogi we Wrocławiu. Wszyscy, do których się zwracał, odmawiali. Kierowali go do wydawnictwa Virya. Poza tym cały czas myślę o “Jogasutrach” i rozmowie z Konradem. I jak wspomniałem, chcę wznowić książkę Gabrielli „Hatha joga”.

Trzymam kciuki, żebyśmy mogli ją kupić na Konwencji, we wrześniu.
Dziękuję za rozmowę.

Wywiad przeprowadziła, zredagowała
Justyna Moćko
Warszawa, 12 maja, 2007
Portal joga-joga

 

Jacek Santorski: Odkąd uprawiam jogę, jestem w lepszej formie pod każdym względem. 



Pisząc w 1995 roku wstęp do "Światła jogi" B.K.S. Iyengara nie uprawiał Pan jogi regularnie. Jak teraz, jako osoba praktykująca jogę, ocenia Pan metodę Iyengara? 

Bez wątpliwości już wtedy, a nawet znacznie wcześniej, praktykowałem zen i somatyczne psychoterapie. Jako psycholog kliniczny i człowiek uprawiający medytację zen (z jednym nauczycielem) od pierwszego kontaktu ze Sławomirem Bubiczem i Gabriellą Giubilaro byłem pewien, że ujęcie Iyengara jest organicznie potrzebne człowiekowi. Metoda Iyengara wydała mi się bardziej potrzebna niż sama joga, z jaką się wcześniej stykałem, a która kojarzyła mi się z kocykiem, kadzidełkami, świeczkami i klimatem duchowej egzaltacji w towarzystwie radiestetów. Dobrze wiedziałem, że energia człowieka i jego emocje mogą być uwięzione w "zbroi charakteru", jak wykazał Wilhelm Reich, który pierwszy połączył pracę z ciałem z psychoterapią. Poszukiwałem dla siebie osobiście i dla swoich pacjentów takich dróg restrukturyzacji ciała, uwolnienia z bloków mięśniowych i energetycznych, zwiększenia ruchomości stawów, które pomogą lepiej obcować z emocjami, a także zarządzać nimi. Interesował mnie rolfing, metoda Moshe Feldenkreisa, a także cały trening rozciągający i wzmacniający, jaki stosują adepci sztuk walki (ćwiczyłem wówczas karate). Z całej tej perspektywy system jogi Iyengara wydał mi się szczególnie trafny, pragmatyczny i skuteczny. Jako psychoterapeuta wiedziałem również, jaka rolę w poczuciu tożsamości człowieka, a zatem jego mocy i zdolności do szczęścia, odgrywa świadomość własnego ciała, poczucie łączności ze swoim organizmem, z którym, w niepostrzeżonym momencie, zaczynamy doświadczać jedności tak oczywistej, że nawet o niej nie myślimy. Te wszystkie elementy znaleźć można w podejściu Iyengara. Gdy rozstałem się z psychoterapią w 1998 roku, ograniczyłem udział w różnego rodzaju warsztatach i poszukiwaniach z pogranicza ciała i ducha. Swój powrót do siebie oparłem na wcześniej znanej tylko z obserwacji i refleksji jodze Iyengara. Dziś, po dziesięciu latach pracy jako konsultant w biznesie i przedsiębiorca, po ponad roku jeszcze nie tak intensywnego jak to możliwe, lecz już regularnego treningu jogi, mam poczucie, że pod każdym względem jestem w lepszej formie niż 10 lat temu. Potwierdzają to także moi najbliżsi i inni ludzie z mego otoczenia. 

Jest Pan największym autorytetem w dziedzinie psychologii biznesu w Polsce, a jednocześnie czynnie uprawia Pan jogę. Czy mógłby Pan wskazać związki jakie zachodzą między tymi dziedzinami? 

Nie jestem jedynym liderem biznesu uprawiającym jogę. Na przykład znany przedsiębiorca, twórca grupy ITI i polskiej Rady Biznesu - Jan Weichert, kilkoro prezesów międzynarodowych spółek w Polsce, także panie, uprawiają jogę. My wszyscy w naszym niepisanym klubie zdajemy sobie sprawę, że tak, jak inwestując pieniądze, oczekujemy zwrotu kapitału i zysku, a także wzrostu wartości firmy, tak również inwestujemy swoją energię intelektualną, emocjonalną, a także fizycznie angażujemy się w swoja pracę. Odpowiednio zarządzając tą inwestycją można również uzyskać zwrot kapitału, a także zysk i "wzrost wartości" naszego organizmu. Wojciech Eichelberger, z którym dzielę poszukiwania na pograniczu spraw ducha, ciała i psychologii od początku lat siedemdziesiątych, ukuł pojęcie "przewagi energetycznej", analogiczne do "przewagi strategicznej", którą osiągnąć mogą firmy lub ich liderzy. Menedżer, przedsiębiorca praktykujący jogę i medytację osiąga znacznie więcej nieporównywalnie mniejszym kosztem aniżeli inny biznesmen dysponujący takimi samymi zasobami finansowymi, technologicznymi i ludzkimi. Wszystko to jest tak oczywiste, potwierdzane codziennym doświadczeniem, że trudno mi nawet znaleźć "obiektywne" argumenty na rzecz tej tezy. 

Na czym polega Pańska współpraca z Akademią Hatha-Jogi? 

Pracuję jako doradca dla przedsiębiorców i menedżerów wraz z zespołem partnerów, którzy zajmują się powstającą już specjalizacją (zarządzanie energią w organizacji). Zapraszamy do udziału w naszych warsztatach instruktorów zespołu Sławomira Bubicza. Ostatnio na przykład prowadziliśmy warsztat dla grupy doradców firmy farmaceutycznej, którzy bardzo aktywnie pracują na rzecz wdrożenia nowego leku ratującego życie. Spotkałem się z nimi dwa miesiące po treningu, dwa miesiące wypełnione niezwykle ciężką pracą. Powiedzieli mi wówczas, że technika przeponowego oddechu, której uczył ich Wojciech Eichelberger oraz kilka zapamiętanych ćwiczeń rozciągających pokazanych przez Arkadiusza Zdzienickego, trenera od Sławomira Bubicza, wprowadzili do swojego codziennego życia jako niezwykle skuteczne remedium na stres. 

Od początku lat osiemdziesiątych, od pierwszego powrotu Sławomira Bubicza z Indii, mamy okresy bliższych kontaktów i wymiany. Nasze doświadczenia bardzo nas wzajemnie inspirują i przyszedł czas, abyśmy też podjęli temat, jak wspólnie inspirować innych. 

Jak Pan, jako wieloletni psychoterapeuta, skomentowałby powszechne przekonanie, że joga jest lekarstwem na wszystko? 

Wielu ludzi podchodzi do jogi zbyt sceptycznie, inni jednak mogą mieć skłonność, by traktować ją zbyt magicznie. Zwłaszcza jako remedium na problemy emocjonalne, trudności w relacjach z ludźmi, czy kłopoty ze snem. W świetle wieloletniego doświadczenia we wspieraniu ludzi w rozwiązywaniu problemów emocjonalnych i rozwoju osobistym, tu w Europie, chcę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że zdrowie emocjonalne ma trzy filary. Pierwszy to dobry przepływ energii przez zrównoważony organizm, drugi to uważność, świadomość siebie i panoramiczny obraz rzeczywistości takiej jaką jest, i trzeci - wgląd we własne emocje, stereotypy i nawyki myślenia, przeżywania i komunikowania się, w nasze ambicje i "atawizmy" (chciwość, gniew, potrzeba dominacji, leki i pożądania). Z moich obserwacji wynika, że nawet tak doskonały system jak joga Iyengara, wypracowany jednak w kulturze Wschodu, nie uwzględnia wszystkich powikłań ego, jakie wygenerowała kultura Zachodu. Dlatego gorąco zachęcam, by osoby, które maja trudności w radzeniu sobie z emocjami i relacjami, korzystały jednocześnie z nowoczesnych dróg psychoterapii. Joga Iyengara, pomimo swojej wszechstronności i doskonałości, wymaga tego rodzaju dopełnienia, jeśli naszym celem jest autoterapia. Jeden z mistyków chrześcijańskich powiedział, że poznanie własnej nędzy bez spotkania Boga rodzi rozpacz, ale spotkanie Boga bez spotkania własnej nędzy rodzi pychę. Prawdziwego jogina poznaję po jego pokorze, skromności, serdeczności i wspaniałomyślności. 

rozmawiała Teresa Kołakowska 

Jacek Santorski, psycholog biznesu, prowadzi z Dominiką Kulczyk-Lubomirską grupę firm doradczych VALUES oraz Laboratorium Psychologii Zdrowia, w ramach którego współpracuje z Akademią Hatha-Jogi Sławomira Bubicza. www.santorski-zdrowie.pl 

 

 

Tadeusz Szkopiarek: "Joga dokonała przełomu w moim życiu!"



- Jest Pan jedną z osób najdłużej ćwiczących w Akademii. Kiedy rozpoczął Pan praktykę?
- To był 2000 rok. Miałem wtedy 68 lat i byłem bardzo sztywny.

- Wiem, że uprawiał Pan wcześniej różne sporty - tenis, narciarstwo. Jak to wpłynęło na Pana kondycję?
- To właśnie sporty mnie usztywniły - zarówno mięśnie, jak i stawy. Odczuwałem zmniejszenie zakresu ruchów. Zacząłem więc ćwiczyć stretching.

- Szukał Pan jednak dalej. Dlaczego wybrał Pan jogę?
- Kiedyś pracowałem w Czechach i grywałem w tenisa z tamtejszymi zawodnikami. Zaobserwowałem, że ci, którzy ćwiczyli też jogę mieli dużo większą elastyczność ciała i osiągali lepsze wyniki.

- Niektórzy ćwiczą w domu posiłkując się książkami i płytami. Jak Pan postrzega rolę nauczyciela w tej pracy?
- Rola nauczyciela jest decydująca - dobrze mieć podkład teoretyczny z książek, jednak konieczny jest bezpośredni kontakt z prowadzącym ćwiczenia. Jedynie wtedy możliwe jest indywidualne korygowanie, a na rezultaty nie trzeba długo czekać.

- Na zajęciach ćwiczą obok siebie osoby o różnych możliwościach, w różnym wieku. Co Pan uważa o takiej integracji?
- Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, nie mam kompleksów z tego powodu. Na sali każdy zajmuje się sobą i liczy się tylko indywidualny wysiłek. Nauczyciele zalecają zresztą, aby skupiać się na własnej pracy. Jednocześnie atmosfera panująca na sali tworzy z nas jeden zespół.

- Jak godzi Pan ze sobą życie osobiste, codzienne zajęcia domowe i jogę?
- Ćwiczenia oczywiście wymagają czasu i nakładu pracy. Jednakże pod wpływem dłuższej praktyki pojawia się uporządkowanie dotyczące różnych dziedzin życia, a to pomaga w optymalnym planowaniu dnia. Moja wspaniała żona Ewa nie tylko rozumie moją potrzebę utrzymywania ciągłości praktyki jogi, ale i wspomaga mnie w tej pracy. Moim zdaniem nasze małżeństwo bardzo na tym zyskuje.

- Co powiedziałby Pan osobom, które obawiają się rozpoczęcia praktyki po sześćdziesiątce?
- Uważam, że wiek, w którym rozpoczyna się ćwiczenie jogi, nie ma znaczenia. Liczą się tylko świadomość i chęć osiągnięcia celu, co w konsekwencji powoduje, że człowiek jest zdrowy, silny i szczęśliwy - i w dużym stopniu uniezależnia się od pomocy medycznej.

- Jakie zmiany pojawiły się w Pana ciele i psychice na skutek praktykowania jogi? Jak widzi to Pan w kontekście sportów?
- Ćwiczenia jogi, to znaczy asany ( pozycje ciała) i pranajamy (ćwiczenia oddechowe), są bardzo skuteczne. Joga spowodowała, że pozbyłem się dolegliwości fizycznych (bóle mięśni i stawów), a teraz praktycznie nie choruję. Dała mi doskonałe samopoczucie. Tak jak wspomniałem na początku uprawiałem różne dyscypliny sportowe, ale dopiero Joga dała mi maksimum zdrowia, szczęścia i wiele radości. Dała mi także komfort bycia we własnym ciele i korzystania z jego szeroko pojętej sprawności. Dokonała przełomu w moim życiu!

Tadeusz Szkopiarek - urodzony w 1932 roku u Warszawie, absolwent Wydziału Budownictwa Lądowego Politechniki Warszawskiej, większość pracy zawodowej poświęcił warszawskiemu budownictwu.

Galerię asan w wykonaniu pana Tadeusza obejrzyj tutaj. 

 

Świat stanął na głowie
Katarzyna Tubylewicz, Sztokholm. 
Gazeta Wyborcza z 22.08.2014.

Przeszło 20 milionów osób uprawia jogę w USA. Ćwiczą w parkach, szkołach i szpitalach, a nawet w ogrodach Białego Domu. W dzień przesilenia letniego zbierają się na nowojorskim Times Square na darmowych masowych zajęciach (na zdjęciu obok ćwiczenia z 2012 r.) 

Człowiek jest uwięziony w kotłowaninie myśli. Żeby osiągnąć sukces, trzeba złapać dystans i zmienić perspektywę - uczył Bellur Krishnamachar Sundararaja Iyengar. Joga to był on.

Ostatnia środa, 7.30 rano, jedna z wielu warszawskich szkół jogi. Od prowadzącej trening uczniowie usłyszeli:
"Dziś odszedł od nas Bellur Krishnamachar Sundararaja Iyengar, twórca jogi, której uczymy się w naszej szkole. Dzisiejszą medytację poświęćmy spokojowi jego duszy".

- Zwykle medytujemy kilka minut. Tego dnia medytacja trwała blisko pół godziny - opowiada 40-letnia dyrektorka sprzedaży w dużej korporacji.
Dyrektorką jest od dziesięciu lat, jogę trenuje dwa. Zaczęła, bo dokuczał jej kręgosłup. Dziś o bólu nie pamięta. W jej szkole, jak w wielu innych, na honorowym miejscu wisi portret B.K.S. Iyengara, czasem pali się przed nim kadzidełka, stoją kwiaty. - Większość ludzi, z którymi chodzę na zajęcia, nie angażuje się w praktyki duchowe jogi. Nie ma mowy o medytacjach czy oddawaniu czci jakimś mistrzom. Ale podchodzimy do nich z życzliwą wyrozumiałością - opowiada nasza rozmówczyni, która podkreśla, że joga dla niej to przede wszystkim gimnastyka. Wiele osób ćwiczących jogę w Polsce ma podobne podejście do jogi. Dla mnie joga jest czymś znacznie więcej.

***

Joga, która jeszcze nie tak dawno kojarzyła się z tajemniczą praktyką ezoteryczną umożliwiającą hinduskim joginom spowalnianie pracy serca, w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat stała się globalnym i masowym rodzajem rekreacji.
W Stanach Zjednoczonych, które są drugą po Indiach mekką jogi, uprawia ją przeszło 20 milionów osób, na świecie - ponad 250 milionów. Liczba ta cały czas rośnie.
Joga jest wszędzie. Jogini ćwiczą w parkach, szkołach i szpitalach. Szaleją na jej punkcie gwiazdy, Sting i Madonna, a Michelle Obama organizuje zajęcia jogi w ogrodach Białego Domu. Rośnie też liczba najprzeróżniejszych form jogi, od uprawianej w gorących pomieszczeniach jogi bikram, przez kultową wśród nowojorskich artystów jivamukti, na podbijającej studia fitness power jodze skończywszy.
Joga ma swoje festiwale, konferencje i periodyki. W Nowym Jorku od kilkunastu lat w dzień przesilenia letniego zbierają się na Times Square tysiące joginów, żeby przez cały dzień brać udział w darmowych, masowych zajęciach. Na lotnisku w San Francisco otwarto specjalny pokój do jogi dla podróżujących.
Jogą i jej zbawiennym wpływem na ciało i psychikę interesuje się coraz bardziej medycyna. W Szwecji badania na ten temat prowadzi tak poważna instytucja jak Karolinska Institutet, a w Polsce jogę wykłada się na studiach podyplomowych na kilku akademiach wychowania fizycznego.
Joga to także wielki biznes. Rośnie rynek gadżetów, ubrań, podręczników. Według "Huffington Post" rynek jogi w samej Ameryce wart jest dziś 27 miliardów dolarów.
Trend ten jest też coraz bardziej widoczny w Polsce. Jak grzyby po deszczu powstają nowe studia jogi, pojawiają się też jej nowe rodzaje (właśnie otwarto w Warszawie pierwsze studio jogi bikram). Mamy już pierwsze polskie pismo jogowe, pierwsze portale internetowe i ćwiczących jogę celebrytów.
Sama jestem od lat wielką entuzjastką jogi, a od paru miesięcy także jej nauczycielką. Moje ulubione formy to ashtanga i jivamukti, ale wiem, że prawdopodobnie nigdy bym się z nimi nie zetknęła, gdyby nie twórca innej jogowej szkoły i wielki popularyzator jogi B.K.S. Iyengar.

***

Guruji, Michał Anioł jogi, mistrz, król jogi - to tylko niektóre z przydomków, którymi go określano. W 2004 r. magazyn "Time" zaliczył go do grona stu najbardziej wpływowych ludzi świata.
Według "New York Timesa" to jemu Zachód zawdzięcza dzisiejszą popularność jogi. Jego indywidualna metoda nauczania znana jest dziś w ponad 70 krajach. Napisał wiele książek, w tym "Światło jogi", uznawane za biblię joginów i przetłumaczone na 17 języków. Miał pełną świadomość swojego wpływu na ludzi.
- Iyengar znaczy joga. Joga znaczy Iyengar - powiedział w jednym z wywiadów.
Jego uczniami byli Yehudi Menuhin, Aldous Huxley, Donna Karan i królowa Belgii Elżbieta Gabriela Bawarska. Tę ostatnią nauczył stania na głowie. Miała wtedy 85 lat!
Celem i kulminacją praktyki jogi jest poznanie duszy - mawiał. - Po drodze pojawia się mnóstwo korzystnych efektów ubocznych, na przykład zdrowie, szczęście, spokój i równowaga. W tym sensie jogę można nazwać terapią.
Sławomir Bubicz, pierwszy dyplomowany (w 1987 roku) przez Iyengara Polak, opowiada, że Iyengar często żartował ze swoimi indyjskimi uczniami: - Pamiętam, jak stojąc naprzeciwko znanego lekarza ortopedy, wyższego od niego wzrostem, unosił bez wysiłku wyprostowaną nogę i kładł ją mu na głowie; a potem stał tak długo, prowadząc z nim normalną rozmowę. Uwielbiał w podobny sposób pokazywać, jak ograniczona jest wiedza lekarzy o możliwościach ludzkiego ciała - mówi Bubicz.
Kiedy Iyengar umierał 20 sierpnia w prywatnym szpitalu w Punie, miał 95 lat. Powód śmierci: niewydolność nerek.
Premier Indii Narendra Modi złożył kondolencje wszystkim jego uczniom na świecie, a wiadomość o śmierci ostatniego prawdziwego guru pojawiła się na łamach najbardziej opiniotwórczej prasy od Londynu, przez Nowy Jork, po Japonię.
Na stronie internetowej stworzonej przez Iyengara szkoły Ramamani Iyengar Memorial Yoga Institute pojawiły się jego słowa: "Live happily and die majestically".

***

Czy joga może wydłużyć życie? Słynny mistrz jogi Krishna Pattabhi Jois żył lat 96. Pierwsza dama jogi Indra Devi - 103, a Sri Krishnamacharya - 101. Iyengar jako dziecko był wątłego zdrowia, jego bliscy nie sądzili, że dożyje dwudziestki. A dożył 95 lat. W swoje 85. urodziny powiedział: - Dzięki jodze dostałem bonusowo 65 lat.
Joga spowalnia metabolizm, a więc także procesy starzenia się organizmu. Uprawiana regularnie korzystnie wpływa na zdrowie. Zwiększa ogólną sprawność i elastyczność ciała, a zwłaszcza kręgosłupa. Pomaga w walce z bólem pleców wywołanym siedzącym trybem życia.
Bywa zbawienną kuracją dla pacjentów z astmą, o czym mogę zaświadczyć. Miałam 34 lata, a oddychałam jak 90-latka, nie byłam nawet w stanie podbiec do autobusu. Najmniejszy wysiłek wywoływał ataki kaszlu i duszności. Po kilku miesiącach regularnych wizyt w pobliskim studiu jogi odstawiłam leki i już do nich nie wróciłam.
Można znaleźć wiele publikacji zaświadczających, że joga relaksuje i odstresowuje, obniża ciśnienie i poprawia wydolność płuc, przeciwdziała zapaleniom stawów. Może pomóc pacjentom z cukrzycą, bo normalizuje poziom cukru we krwi. Jest zalecana chorym na nowotwory - może poprawić ich samopoczucie w trakcie leczenia. Istnieją też badania potwierdzające, że poprawia nastrój ludzi cierpiących na depresję.
Ćwiczenia jogi sprzyjają oczyszczaniu organizmu (stymulują pracę nerek, wątroby i jelit) i wpływają korzystnie na stan skóry (dzięki stymulacji systemu limfatycznego). Joga stosowana jest też w terapii zaburzeń hormonalnych. Pomaga wychodzić z nałogów. W Stanach Zjednoczonych joga jest terapią dla weteranów wojennych cierpiących na zespół stresu posttraumatycznego.

***

Bellur Krishnamachar Sundararaja Iyengar urodził się w 1918 r. w Karnatace. Właśnie szalała grypa hiszpanka, zapadła na nią także leżąca w połogu matka Iyengara. Jedenasty z trzynaściorga dzieci, słaby i niepozorny, w wieku dziewięciu lat stracił ojca. Rodzina zubożała. Bellur często chorował, zapadł na malarię, tyfus, gruźlicę.
Jego życie radykalnie się zmieniło, gdy skończył 16 lat. Do Mysore zaprosił go szwagier Sri T. Krishnamacharya, uzdrowiciel, znawca filozofii indyjskiej i ajurwedy, a także nauczyciel nieszczególnie wówczas popularnej jogi. Iyengar miał się u niego tylko podleczyć, ale został jego uczniem.
Krishnamacharya, uznawany za ojca współczesnej jogi, za kluczowe uważał indywidualne podejście do każdego ucznia. Wymagał jednak żelaznej dyscypliny, maksymalnego skupienia i oddania. Podobno potrafił odmawiać chudemu jak trzcina Iyengarowi posiłków, dopóki ten nie wykonał nowej, trudnej asany.
Iyengar został pod jego opieką przez dwa lata. W tym samym czasie w Mysore kształcił się drugi przyszły guru - Krishna Pattabhi Jois, późniejszy twórca jogi ashtanga vinyasa. Choć joga nie lubi rywalizacji, ci dwaj nie tylko różnili się w poglądach na to, co jest najważniejsze w wykonywaniu asan (ćwiczeń-pozycji), ale ze sobą konkurowali.
Elizabeth Kadetsky, uczennica Iyengara z okresu, gdy był już znanym na całym świecie mistrzem, napisała, że był on krytyczny względem metod nauczania innych głównych nauczycieli. Od swoich uczniów wymagał całkowitej lojalności:
- Trzeba było być z nim na 100 procent.
Do niedawna joga Iyengara była niemal jedyną znaną u nas formą jogi. Dziś na fali zwiększonego zainteresowania jogą bardzo się to zmieniło, ale wciąż ta metoda nauczania jest w Polsce najbardziej rozpowszechniona. Wszystkie popularne dziś formy jogi wywodzą się z jednego pnia i są tak naprawdę hatha-jogą, której pierwszy podręcznik powstał już w XV w.
W jodze dochodzi do rywalizacji między szkołami. Można spotkać nauczycieli, którzy twierdzą, że prawdziwa joga to tylko Iyengar albo tylko ashtanga vinyasa. Są jogini, którzy uważają, że nowe formy jogi (takie jak niesamowicie na Zachodzie popularna bikram joga) to aberracja i niszczenie tradycji.
Każda forma jogi wykorzystuje podobne asany i w każdej podkreśla się znaczenie synchronizacji ruchu i oddechu. Ogromna popularność jogi łączy się z jej zmianami, modyfikacjami. To coś pozytywnego (w końcu Iyengar też modyfikował i zmieniał).
Niektórych drażni to, że część wyznawców Iyengara traktuje go bezkrytycznie i z nabożnością, przesadzają z cyzelowaniem każdej pozycji, że brakuje im serdeczności wobec drugiego człowieka. Z kolei wiele polskich szkół Iyengara słynie właśnie z wyrozumiałości wobec niedomagań uczniów, a podczas zajęć panuje miła atmosfera.
Najlepsze, co nas może spotkać na drodze odkrywania jogi, to dobry nauczyciel. Takich można spotkać we wszystkich szkołach jogi (podobnie jak i złych nauczycieli...).
Sama, jak już wspominałam, jestem fanką bardziej dynamicznych form, takich jak ashtanga vinyasa czy joga jivamukti (którą ćwiczy się przy muzyce!), ale co jakiś czas chętnie odwiedzam studio jogi Iyengara.
Zajmując się jogą, warto zmieniać perspektywę.

***

 

- Moją jedyną przyjaciółką i powierniczką, partnerką i przewodniczką, a także nauczycielką filozofii, była moja żona - mawiał Iyengar o żonie Ramamani. Ich związek małżeński został indyjskim zwyczajem zaaranżowany, a Ramamani, którą Iyengar także uczył jogi, jak nikt inny rozumiała jego powołanie.
Mieli sześcioro dzieci, z których dwoje, córka Gita i syn Prashant, stało się jego uczniami, a potem nauczycielami jogi. To oni prowadzą dziś założoną przez ojca szkołę w Punie. Ramamani umarła w roku 1973. Iyengar już nigdy się nie ożenił.
- Gdy praktykuję jogę, jestem filozofem; gdy nauczam, jestem naukowcem; gdy demonstruję, jestem artystą - mówił.
Rok przed śmiercią potrafił stać na głowie przez pół godziny.

Wszelkie prawa zastrzeżone
Script logo